W tegorocznej kampanii prezydenckiej sporo było wystąpień medialnych, nie tylko w wykonaniu dwójki najpopularniejszych kandydatów, które mają szansę trwale zapisać się w polskim leksykonie politycznym. Jak to jednak często bywa, gdy kampanię ocenia się już po jej rozstrzygnięciu, najciekawsze wypowiedzi znikają przytłoczone przez głośne afery i skandale.

Naród się buntuje

Dokładnie ten los spotkał deklarację, którą 26 maja na wiecu w Janowie Lubelskim złożył Karol Nawrocki. Patrząc w kierunku swoich zwolenników, wykrzyczał do mikrofonu, że „naród się buntuje”, a on „stoi na czele tego buntu społecznego”. Żadne z mediów głównego nurtu nie poświęciło tej wypowiedzi osobnego tekstu, żaden z wiodących socjologów czy komentatorów nie pochylił się nad znaczeniem, a przede wszystkim – nad przyczyną użycia tych słów przez ówczesnego kandydata na prezydenta. Tymczasem kryją one w sobie nie tylko klucz do wyjaśnienia jego ostatecznego zwycięstwa, ale też do zrozumienia emocji, na której Nawrocki się wybił – i która pozostanie zapewne główną emocją polskiej polityki w najbliższych latach.

Nie ustają spory, czy druga tura wyborów prezydenckich była czymś w rodzaju referendum nad rządem Donalda Tuska i jego koalicyjnych partnerów. Dane z exit poll zdają się jednoznacznie wskazywać, że odpowiedź na to pytanie jest twierdząca. W końcu więcej wyborców Nawrockiego poparło go z niechęci do jego rywala, niż miało to miejsce w puli głosów Trzaskowskiego. Notowania rządu są bardzo słabe, tak samo jak opinia o samym Tusku. Koalicjanci według notowań sondażowych regularnie lądują pod progiem wyborczym do Sejmu, w najlepszym wypadku – tuż nad nim, a sama Koalicja Obywatelska ściga się o prymat z PiS-em, według wielu będąc na straconej pozycji w tym starciu. Ostatecznie Trzaskowskiego nie udało się odkleić od rządu, swoje zrobili też atakujący go reprezentanci koalicyjnych partnerów.

Tymczasem Nawrocki, doskonale balansujący na granicy lojalności wobec PiS-u i publicznej identyfikacji z nurtem antyelitarystycznym, płynął po zwycięstwo dwutorowo. Kiedy trzeba, był „decyzją Kaczyńskiego”, w innych sytuacjach – głównie w przekazach skierowanych do elektoratu Konfederacji – podkreślał swój dystans do partii, a działania rządu Mateusza Morawieckiego nawet otwarcie krytykował.

Nie wygrał wcale dlatego, że był literalnym anty-Tuskiem. O ile bowiem, patrząc w kategoriach strategii politycznej i świata partyjnego, można to głosowanie rzeczywiście uznać za sprzeciw wobec rządu, to na płaszczyźnie kulturowej, społecznej, znacznie ważniejszej od partyjnych etykietek, było referendum innego rodzaju. Nawrockiego poparli nie tyle ludzie, którzy nienawidzą personalnie Tuska, ile ci, którzy sprzeciwiają się bardzo konkretnej formie życia i wizji rzeczywistości.

Zaglądając głębiej w bebechy polskiego społeczeństwa, widać, że narasta w nim emocja gniewu (momentami sprzężonego z agresją) wobec wszelkiej maści elit. Głos za Nawrockim był głosem przeciwko wielkim miastom, klasie średniej, globalizmowi, otwartości, złożonym tożsamościom, Unii Europejskiej czy temu, co jeszcze niedawno mieściło się w pojemnym słowie „Zachód”.

To głos przeciwko intelektualizmowi, wyraz gniewu wobec tych, którzy zdążyli się załapać na otwarte kanały awansu społecznego. Sprzeciw wobec ustalonych zasad, w tym zasad demokracji liberalnej. To dowód na to, że pewne dotychczas obowiązujące w polskim społeczeństwie reguły współżycia wyczerpały się – albo zaraz to zrobią.

Materialnych fruktów do podziału jest coraz mniej, co wynika z dynamiki gospodarczej, migracyjnej i sytuacji na rynku mieszkaniowym. Coraz mniej jest rodzin wielodzietnych i wielopokoleniowych, a preferencje życiowe kobiet i mężczyzn rozjeżdżają się w gigantycznym tempie, zwłaszcza jeśli chodzi o ich aspiracje. Kobiety zdominowały też migrację ze wsi i małych miast do dużych ośrodków, dominują na uniwersytetach – choć w miastach brakuje dla nich partnerów.

Życie społeczne, które było normą i marzeniem jeszcze kilkanaście lat temu, dzisiaj wielu, zwłaszcza młodym, jawi się jako nieosiągalne. Więc Polacy się buntują, a Karol Nawrocki wjechał na fali tego buntu do Pałacu Prezydenckiego.

Kandydat sprzed 30 lat

Każdy, kto uczestniczył w kilku jego wiecach lub słuchał kampanijnych wystąpień, miał zapewne podobne poczucie rozjazdu pomiędzy słowami a otaczającą je rzeczywistością. Oto bowiem z punktu widzenia narracji Nawrocki brzmiał, owszem, jak kandydat na prezydenta, ale raczej z roku 1995, a nie 2025. Poza pojedynczymi wrzutkami o cenach prądu i budowaniu mieszkań tak naprawdę nie zaproponował nic nikomu. Jego kampania nie zaoferowała żadnej spójnej wizji przyszłości – chyba że za taką można uznać obietnicę cofnięcia wskazówki zegara.

Prezydent elekt uderzał głównie w dwie nuty, których w zmodernizowanej Polsce miało już nie być: radykalny katolicyzm i silny antykomunizm. Cytował Biblię i straszył czerwoną marksistowską zarazą, zupełnie jakby reprezentował ZChN trzy dekady temu, a nie PiS dwadzieścia jeden lat po wejściu Polski do Unii Europejskiej. To było jak najbardziej przemyślane, bo uderzało w samo sedno narastającego buntu. Wiemy zresztą, że sztabowcy Nawrockiego, używając także sztucznej inteligencji, w taki właśnie sposób pisali jego przemówienia, wzorując się na wystąpieniach Donalda Trumpa. A nikt nie ucieleśnia emocji gniewu, momentami nawet nienawiści wobec zwycięzców globalizacji, lepiej niż właśnie Trump.

Wyborcy Nawrockiego nie widzą się w świecie Trzaskowskiego

Tak wyznaczają oś sporu w drugiej turze, widzi się od razu, dlaczego Trzaskowski był dla Nawrockiego idealnym przeciwnikiem. Prezydent Warszawy uosabia wymienione wyżej cechy w sposób wręcz karykaturalny – i nie zawsze była to jego wina. Inteligenckie pochodzenie, zagraniczne wykształcenie, biegłość językowa nie okazały się atutami, a balastem – bo wielu wyborców, nie tylko tych z prawej strony, ujrzało w nim symbol porządku, w którym oni sami się nie widzą, nie mieszczą. I chcieliby za wszelką cenę ten porządek rozbić. Nawrocki – stadionowy chuligan z Bogiem na ustach, dystansujący się od elit, jednocześnie udowadniający, że bez wysokiego kapitału społecznego sukces nadal jest w Polsce możliwy – pasował idealnie do tej układanki.

Nie powinien też dziwić fakt, że poparła go w drugiej turze wcale niemała część elektoratu lewicy. 16,5 procent wyborców Adriana Zandberga oraz 11,7 procent od Magdaleny Biejat nie przesądziło o triumfie Nawrockiego, ale nie można tego zjawiska zignorować, bo wynika ono z podobnych przyczyn, co masowe poparcie dla zwycięzcy w małych i średnich miastach. W końcu wśród głosujących na lewicę, zwłaszcza na Partię Razem, sporo jest osób młodych, obecnie mieszkających w największych miastach Polski, ale wywodzących się z szeroko rozumianej prowincji. To często ludzie bez żadnej poduszki finansowej, przyjeżdżający do miast na studia i za pracą, którzy szybko zderzają się z bolesną wielkomiejską rzeczywistością drogich mieszkań, niedostępnych kredytów, umów śmieciowych i kolesiostwa. Im też mogło być jednak bliżej do Nawrockiego, kandydata ludowego, nawet pomimo jego przeszłości bliskiej półświatkowi i środowiskom narodowym.

Nie jesteśmy sami

Na pocieszenie pozostaje fakt, że wraz z tymi trendami Polska przestała się jakkolwiek wyróżniać na mapie krajów demokratycznych. Te same procesy, może bardziej wyraziste, zachodzą przecież w USA, Wielkiej Brytanii, we Francji czy w Niemczech. Miejscowe konteksty sprawiają, że w niektórych miejscach czegoś jest więcej, a czegoś mniej, ale wynik jest ten sam. Kurczy się klasa średnia, więc kurczy się poparcie dla politycznego centrum, które tradycyjnie ją reprezentowało. Z obu stron do głosu dochodzą mniej lub bardziej radykalne formacje, szukające sposobu na stworzenie nowej rzeczywistości politycznej. Czy powszechna demokracja liberalna przetrwa ten atak? Na pewno ma ku temu narzędzia – co nie znaczy, że z nich skorzysta.