„Nie mamy planu B”, powiedział z niezadowoleniem Tom Barrack, specjalny wysłannik USA do Syrii, gdy dowiedział się o izraelskim ostrzale pałacu prezydenckiego i budynku sztabu generalnego w Damaszku. Dodał, że te ataki „komplikują i tak trudną sytuację” i że doszło do nich „w najgorszym możliwym momencie”. 

Syryjski rząd nie rządzi cały krajem 

Barrackowi chodziło o to, że prezydent Donald Trump jednoznacznie poparł nowe władze Syrii. Na ich czele stoi tymczasowy prezydent Ahmed al-Szaraa – były dżihadysta i stronnik Al-Kaidy – który zdaniem Trumpa „postępuje najlepiej, jak może”. 

Mało tego: z zachętą Waszyngtonu Jerozolima i Damaszek od kilku tygodni toczą rozmowy na temat deeskalacji konfliktu. Na horyzoncie więc może rysować się nawet traktat pokojowy między oboma państwami, od 1948 roku będącymi ze sobą w stanie wojny. „To jedyna taka okazja na sto lat”, powiedział al-Szaraa, który wcześniej publicznie taką możliwość poparł. Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?

Rzecz w tym, że reżim al-Szary kontroluje nie więcej niż 70 procent terytorium kraju. A i na tym obszarze jego kontrola nad zbrojnymi bojówkami sunnickich Arabów, które w grudniu obaliły popieraną przez Moskwę i Teheran dyktaturę Baszara al-Asada, jest raczej nominalna. 

To sunnici właśnie stanowią w Syrii większość. Była ona dyskryminowana za Baszara al-Asada, który opierał się na alawitach – heretyckim odłamie islamu – z których się wywodzi. Inne mniejszości, jak sunniccy i nie-arabscy Kurdowie, oraz arabscy, lecz nie-islamscy druzowie także korzystały na tej sytuacji i obawiały się perspektywy sunnickiego odwetu. 

Od uprzywilejowanych do prześladowanych

Zresztą całkiem zasadnie: w marcu bliżej nieokreślone „bojówki” wymordowały półtora tysiąca alawitów w ich regionalnej stolicy Latakii. Wojska rządowe, wysłane, by uśmierzyć zajścia, dołączyły do mordujących. To dlatego Kurdowie, kontrolujący nadal północno-wschodnia Syrię, ociągają się z realizacja porozumienia. Na jego mocy bowiem ich siły zbrojne zostałyby rozwiązane i wcielone do nowej armii syryjskiej, a autonomia ich regionu zlikwidowana. Zaś druzowie, kontrolujący południe kraju przy granicy z Izraelem, także są wobec nowych władz nieufni, choć Szara mnożył deklaracje dobrej woli.

Żadna z tych mniejszości nie pragnie się od Syrii oderwać, ale wszystkie chcą uzyskać ochronę przed dominacją rządzących dziś w Damaszku sunnitów. Dlatego zabiegały o federalizacje kraju, co al-Szaraa jednak, z poparciem USA i Turcji, kategorycznie odrzucił. Nowa deklaracja konstytucyjna podkreśla unitarny, jak za Asada, charakter władzy. Przyznaje także tymczasowemu prezydentowi szerokie prerogatywy, a wybory odsuwa o przynajmniej pięć lat. Słowem, ma być nadal jak za Asada, z tym że alawici z uprzywilejowanych stali się prześladowanymi.      

Izraelska interwencja

Są też bezbronni – nie mają w regionie żadnych sojuszników. Tymczasem Kurdowie – mimo ogromnej komplikacji wewnątrzkurdyjskich rywalizacji politycznych – mogli w zasadzie liczyć na rodaków z autonomicznego Kurdystanu w Iraku i na zaprawioną w bojach turecką partyzantkę kurdyjską z PKK. Nad druzami z kolei parasol ochronny otworzyła Jerozolima.

Druzowie – ongiś heretycki, jak alawici, odłam islamu, dziś już odrębna religia, zamieszkują oprócz Syrii (gdzie żyje ich około sześćset tysięcy) także pobliski Liban (ćwierć miliona) i Izrael (ponad sto tysięcy). Izraelscy druzowie są w pełni zintegrowani, uczestniczą w życiu politycznym i służą w armii (radca wojskowy ambasady Izraela w Warszawie jest druzem).  W pełni solidaryzują się również ze swoimi współwyznawcami z drugiej strony granicy. 

Gdy tylko reżim al-Szary objął władzę, Izrael oznajmił, że uniemożliwi rozmieszczenie jego sił na południe od Damaszku. Chodziło o ochronę druzów, ale także o zabezpieczenie Izraela przed powtórką ze scenariusza libańskiego, gdzie południe kraju zajmowali szyiccy z kolei islamiści z Hezbollahu i stamtąd prowadzili ataki przez granicę.      

Negocjacje w Baku

Na to zagrożenie powołał się też Izrael, zajmując strefę buforową wytyczoną w 1974 roku, po ostatniej wojnie z Syrią. Wycofanie się z tej strefy w zamian za syryjskie gwarancje bezpieczeństwa było właśnie przedmiotem wspieranych przez USA rozmów na linii Jerozolima–Damaszek, które odbyły się niedawno w Azerbejdżanie.      

W perspektywie zaś było zawarcie pokoju z Izraelem. Co więcej, miało się to odbyć na warunkach Jerozolimy, czyli bez zwrotu zdobytych w 1967 roku wzgórz Golan; wcześniejsze negocjacje rozbijały się o tę kwestię. 

Zaś pokój z Syrią umożliwiłby pokój z Libanem, a więc także demarkację morskiej granicy z Izraelem. Oznaczałoby to eksploatację spornych złóż gazu i ropy, co umożliwiłoby sfinansowanie odbudowy zdewastowanego wojnami domowymi kraju.

Konflikty etniczne trzęsą Syrią

Baku jest sojusznikiem Ankary, która patronuje al-Szarze jeszcze od czasów, gdy rządził jako islamista w zbuntowanym przeciw Asadowi Aleppo. Azerbejdżan utrzymuje też ścisłe związki z Izraelem, co czyni zeń wiarygodnego mediatora. Co więcej, świecki, choć dyktatorski Azerbejdżan jest skonfliktowany z teokratycznym Iranem i solidaryzuje się z reżimem, który obalił Asada – irańskiego wasala. Dzieje się tak mimo faktu, iż w granicach Iranu żyje obecnie więcej Azerów niż w samym Azerbejdżanie – i są to ludzie potencjalnie gotowi walczyć o przyłączenie do terenów swoich przodków. 

Turcja z kolei właśnie zawarła ze swym historycznym wrogiem, PKK, porozumienie, w którym Kurdowie składają broń w zamian za możliwość udziału w tureckim życiu politycznym. Odbywa się to zapewne w zamian za poparcie ich dotychczasowego prześladowcy, Recepa Tayyipa Erdoğana, który chce być prezydentem kolejną kadencję. 

Ten historyczny zwrot byłby zagrożony, gdyby syryjscy Kurdowie, związani z PKK, nie dogadali się w końcu z al-Szarą. Gdyby zaś druzowie zaakceptowali jego władzę, Kurdom trudno byłoby nie postąpić podobnie. Słowem, interesy wszystkich liczących się sił syryjskich – oraz ich zagranicznych sąsiadów i patronów – po raz pierwszy w dziejach zbiegły się, a USA patronowały wykorzystaniu tej możliwości. 

No i…

No i druzyjski pasterz został ciężko pobity na beduińskim posterunku. Stało się to pod Suweidą – położoną w południowej Syrii druzyjską regionalną stolicą. Beduini i druzowie od dawna są w konflikcie. W odwecie ci drudzy zaczęli porywać beduińskich zakładników, a beduini mordować druzyjskich cywili. Druzowie odpowiedzieli ogniem. 

Damaszek, wbrew izraelskim ostrzeżeniom, skierował w region walk swe wojska. Rzekomo miały uśmierzyć zamieszki, ale – jak w Latakii – dołączyły do beduinów. Wskutek tego, w walkach zginęło ponad tysiąc osób, w tym co najmniej pięciuset druzów –  z których około dwustu zostało rozstrzelanych – i mniejsza liczba beduinów.      

Ponad tysiąc izraelskich druzów przerwało granicę z Syrią na Golanie, by walczyć w obronie swych współwyznawców. Z kolei setki syryjskich druzów schroniły się w Izraelu.     

Trump coraz dalej od Nobla

Jerozolima, by wymusić wycofanie wojsk al-Szary, uderzyła w obiekty rządowe w Damaszku. Budząc tym samym niezadowolenie Barracka, któremu misterna konstrukcja polityczna rozsypała się jak domek z kart. Amerykanin wynegocjował w końcu wycofanie wojsk rządowych, ewakuację pozostałych beduinów z Suweidy i izraelsko-syryjskie zawieszenie broni. Sekwencja prowadząca w perspektywie do podpisania przez te państwa pokoju została więc, być może na trwałe, zablokowana. Historycy będą się długo spierać, czy zmarnowano szanse na pokój, czy też powstrzymano zapędy reżimu dżihadystów.

A dlaczego Barrack nie ma planu B? Ano dlatego, że pokój izraelsko-syryjski mógłby dać Trumpowi pokojowego Nobla, o którym marzy, a którego uzyskanie stanowi dziś podstawowy cel polityki zagranicznej USA. Atakując cele w Damaszku, premier Izraela Benjamin Netanjahu, który sam nominował amerykańskiego prezydenta do tej nagrody, stanął na drodze do jej osiągnięcia. A tego Trump mu nie zapomni.

 

* W tekście zamiast Al-Kaidy widniało ISIS. Poprawka redakcyjna wprowadzona została dnia 23.07 godzina 12:50