1

Ogólnoświatowe zainteresowanie tymi wyborami – a nawet nie wyborami, tylko wyłanianiem na nie kandydata amerykańskiej Partii Demokratycznej – może dziwić. Owszem, to Nowy Jork, miasto, które dla każdego, kto się w nim zakochał – a zakochać się jest w nim bardzo prosto – zdaje się domem. Jednak przecież nie jest ono tym ostatnim dla nikogo prócz Nowojorczyków. Co nawet takiego człowieka, który ma w nim ulubione knajpy i księgarnie, właściwie obchodzi, któż zostanie merem pięciu dystryktów, skoro on zna na ogół wyłącznie Manhattan i Brooklyn? Co wie o problemach tychże, nie mówiąc już o tych, z którymi zmaga się reszta? Ilu zajmujących stanowisko burmistrza metropolii nad Hudsonem umiałby (może prócz Rudy’ego Giulianiego i Michaela Bloomberga) wymienić z nazwiska i powiedzieć, jakie przedsiębrali polityki?

Pewnie niewielu. Jednak zwycięzca demokratycznej preelekcji budzi zainteresowanie, jakie budzi, nie dlatego, że to wybory akurat na burmistrza Nowego Jorku. Przyczyną zainteresowania jest raczej to, iż za sprawą Zohrana Mamdaniego w 2025 roku miasto to stało się centrum świata, przez co rozumiem: miejscem, w którym rodzą się polityczne trendy, aplikowane następnie na całym Zachodzie. Cała Ameryka takim miejscem była w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, gdy płynęły z niej hasła wpierw nieposkromionego, ekonomicznego neoliberalizmu, a później jego z pozoru złagodzonej wersji, kryjąc się wówczas pod płaszczykiem end of history. Czy też, jak ujął to raz Bill Clinton, progressive governance for the 21st century. To ostatnie okazało się jednak w Stanach po 2016 roku niespecjalnie postępowe, a wzorce rządzenia, które w tym kraju – i, następnie, wielu innych – zapanowały, swe źródło miały na Wschodzie: oznaczały utożsamienie woli państwa z wolą prezydenta, osłabienie administrative state, narodziny polityczno-biznesowego, oligarchicznego konglomeratu. Wraz ze wzlotem Mamdaniego ta sytuacja się zmienia – trendy znów płyną ze Stanów.

Sukces kandydata na burmistrza, jaki można obwieścić już w sierpniu 2025 roku, nie jest bowiem sukcesem politycznym w rozumieniu polityki jako pewnego instytucjonalnego kompleksu, którego Nowy Jork byłby częścią. Mamdani – jeszcze – burmistrzem nie został. Jest tylko kandydatem, a kandydatów w historii nowojorskiej polityki było wielu. Jego sukces jest przede wszystkim dyskursywny. Jako taki ma dwie warstwy, bez których współgrania by nie zaistniał. Pierwsza to warstwa przekładalnych na konkretne, miejskie rozwiązania poglądów Mamdaniego. Dotyczą one spraw takich, jak regulacja czynszów czy darmowy dostęp do komunikacji publicznej, które łatwo można przeprojektować na rozwiązania ogólnopaństwowe – i to nie tylko w Ameryce. Warstwa druga to przestrzeń, w której mieszkają jego opinie na kwestie w niewielkim stopniu z Nowym Jorkiem związane, na przykład na istnienie państwa Izrael albo na jakoby rasistowskie korzenie Zachodu. 

Sukces Mamdaniego to jego rozpoznawalność i popularność wynikająca z powiązania przezeń tych dwóch warstw. Pierwszej, zwłaszcza z europejskiego punktu widzenia, nijak nie można uznać za specjalnie radykalną. Druga w swej skrajności budzi skojarzenia nie z instytucjonalną polityką, tylko ze studenckimi okupacjami uniwersyteckich kampusów. Mamdani, jak rzymski bóg Janus, ma dwa oblicza, przy czym, jak u Janusa, żadnego nie można oddzielić od drugiego. Jego postulaty socjalne istnieją i znajdują posłuch o tyle, o ile niesie je jego ideologiczny radykalizm. Jak Janus, który „ma władze nad wszelkimi początkami” – tak pisze o nim święty Augustyn w „Państwie Bożym” – Mamdani symbolizuje początek epoki, w której politycy umiarkowani na Zachodzie po postulaty socjalne nie mają co sięgać. Nikt im już w nie nie uwierzy.

2

Janus dlatego jest jednak dwugłowy, że, będąc początkiem, patrzy też w stronę przeszłości. Postulaty socjalne Mamdaniego pochodzą z tej ostatniej – momentu wielkości Ameryki w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, gdy rozwiązania takie, jak miejska kontrola czynszów, były w Stanach Zjednoczonych na porządku dziennym, a wysokie podatki dla najbogatszych dokładały się do budowania w tym kraju państwa opiekuńczego. 

Mamdani jednak nie opowiada wyborcom mitu great America, obecnego w narracji i ikonografii trumpistowskiej (i nijak nieobecnego w gospodarczych działaniach obecnej administracji). Nie odnosi się nawet do great society spod znaku Lyndona B. Johnsona. Nie proponuje narracji o rozwiązaniach budujących zasobną powojenną klasę średnią. Podkreśla raczej sam fakt ich demontażu, nieumieszczony w żadnym konkretnym historycznym momencie. Mamdani jest politykiem generacji millenialskiej: przeszłość to dla niego przeszłość, nieważne – zamierzchła czy nie. Narracja Mamdaniego zasadza się na wskazaniu w tej przeszłości i teraźniejszości tego, kto jest odpowiedzialny za to, że Ameryka – nie tylko Nowy Jork – tonie w społecznych nierównościach. Tym kimś są elity rozumiane jako warstwa najbogatszych. Mamdani, jak stwierdził w pewnym programie telewizyjnym, nie sądzi, by powinni istnieć miliarderzy. Najbogatsi, jak przekonuje, mają wpływ na wycofywanie się państwa z gospodarki, niezależnie od tego, która z wielkich amerykańskich partii byłaby akurat u władzy.

Czy opowiadając tę historię, Mamdani kłamie? Nie. W niedawnym „Dostatku” Ezra Klein i Derek Thompson rysują dzieje tego wycofywania się tak: „w 1978 r. Amerykanie usłyszeli, że «państwo nie może rozwiązać za nas problemów […] nie może określać nam wizji». Tych słów bynajmniej nie wypowiedział Ronald Reagan, ale prezydent Jimmy Carter. […] W 1996 r. kolejny prezydent demokrata, Bill Clinton, ogłosił, że «skończyła się epoka wielkiego państwa»” [przeł. A. Paszkowska]. 

Dzieje wycofywania się można opowiedzieć także za pomocą konkretnych aktów prawnych, przywołując rekonfigurację programów społecznych w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych: w obniżającym budżet federalny Omnibus Budget Reconciliation Act, a potem we wprowadzającym koncepcję ograniczonej czasowo pomocy państwa Personal Responsibility and Work Opportunity Reconciliation Act z 1996 roku. Istotnym w opowieści tej elementem byłby też zakaz kontroli czynszów w kalifornijskiej ustawie Costa-Hawkins z 1995 roku (analogiczne rozwiązania wprowadzono w innych stanach), jak też umożliwienie składania nielimitowanych datków na kampanie wyborcze korporacjom za sprawą wyroku Sądu Najwyższego z 2010 roku w sprawie Citizens United v. Federal Election Commission… Wszystko to składa się na historię o wzlocie jednej klasy społecznej: najbogatszej. Ten wzlot początkowo nie odbijał się na innych, będąc dla nich obietnicą.

Co mam na myśli? Nieprzypadkowo wyżej podkreśliłem, że Mamdani to polityk millenialski: jego dzieciństwo – urodził się w 1991 roku – przypadło na moment złotego wieku nie tylko w amerykańskiej gospodarce, gdy bezrobocie było rekordowo niskie (4 procent pod koniec 2000 roku), a udział ludności w sile roboczej osiągnął historyczne maksimum (67,3 procent na początku 2000 roku), co sprzyjało wzrostowi zatrudnienia, płac i majątku. Spadało ubóstwo – w 2000 roku jego stopa wynosiła 11,3 procent, będąc jedną z najniższych w powojennym okresie. Odsetek właścicieli mieszkań zbliżył się do dwóch trzecich gospodarstw w całych Stanach. (Przywołuję dane z biuletynu amerykańskiej Rezerwy Federalnej z 2003 roku). Było dobrze, a pokolenie urodzone wtedy słyszało obietnicę, że ma być już tylko lepiej. Symbolicznie tamtą epokę zamykał wybór Baracka Obamy na prezydenta. W sferze ideologicznej był on, jak określił to w mowie po nocy wyborczej w 2008 roku George W. Bush, podsumowaniem czterdziestu lat walki o prawa obywatelskie, funkcjonujące jako pars pro toto progresywizmu.

Jest takie przypisywane Napoleonowi powiedzenie, które lubię: że jeśli chce się zrozumieć człowieka, trzeba spojrzeć na to, jak wyglądał świat, kiedy miał on dwadzieścia lat. W 2011 roku, kiedy dwudziestkę obchodził Mamdani, wyglądał zaś tak, że dobrze powoli być przestawało. Obietnice socjalne, z którymi Obama szedł po władzę, zostały zrealizowane tylko w pewnej mierze. Klasa średnia wciąż nie otrząsnęła się po kryzysie z 2008 roku, przez który ta najwyższa przeszła suchą stopą. Nierówności rosły – podobnie jak czynsze w światowych stolicach, ceny nieruchomości i koszty kredytów hipotecznych. Przewodnim hasłem w dyskursie stawał się wówczas „prekariat” i working poor. (Kto chce przywołać klimat tamtych czasów, niech sięgnie do najwybitniejszego dzieła sztuki na ich temat, czyli „Frances Ha” Noaha Baumbacha z 2013 roku). Obietnica w dorozumiany sposób złożona pokoleniu Mamdaniego przez amerykańską przeszłość, upostaciowioną w ówczesnym i dzisiejszym polityczno-finansowym establishmencie, została złamana (do tego upostaciowania wrócę). To, jak sądzę, jest jego formatywne poczucie: bycia oszukanym przez świat, czyli elity.

3

Niektórzy komentatorzy podkreślają, że Mamdani wywodzi się spoza amerykańskiego establishmentu. To prawda, jeśli establishment definiujemy wyłącznie politycznie i finansowo. Nie jest wszakże prawdą to, że, jako imigrant (mieszka w USA od siódmego roku życia), jest człowiekiem znikąd. Do polityki, z racji koneksji rodzinnych, wchodzi jako wychowanek amerykańskiej akademii. (Nieprzypadkowo, przy braku entuzjastycznego wsparcia od elit Partii Demokratycznej, otrzymał to ostatnie od czołowej w jej strukturach akademiczki, czyli Elizabeth Warren).

Duchową sytuację akademii w latach dziewięćdziesiątych bodaj najlepiej opisał Christopher Lasch w „Buncie elit”. Wskazał na secesję amerykańskiego szkolnictwa wyższego i, szerzej, klasy intelektualnej ze społeczeństwa, jego zamknięcie się w wieży z kości słoniowej, przy jednoczesnej ochocie, by z wyżyn tej ostatniej społeczeństwo pouczać – przede wszystkim w dziedzinie moralności. Wedle Lascha, klasa intelektualna (zwłaszcza w Nowym Jorku, któremu w „Buncie…” poświęca osobny rozdział) budowała religijny nieomal stosunek do idei progresywnych, przy czym progresywizm oznaczał poparcie dla tego, co później określono jako politykę tożsamości, z tą ostatnią rozumianą przede wszystkim w kategoriach rasowych, genderowych, seksualnych. Nie był to więc ten sam progresywizm, o którym pisałem wyżej – upostaciowiony w sukcesie Obamy w 2008 roku, do którego amerykańskie społeczeństwo powoli, przez lata dojrzewało, w niektórych swych częściach przyjmując, dla przykładu, liberalne nastawienie colorblindness. Był to progresywizm radykalny, wiążący się z porzuceniem obecnego w progresywizmie pierwszym, atlantyckiego przekonania o uniwersalistycznej i przewodniej roli Ameryki w świecie. Bodaj najlepszym przykładem na to porzucenie jest reakcja Susan Sontag na atak z 11 września, gdy pisarka stwierdziła, że działania terrorystów nie były tchórzliwym atakiem na ludzkość i na cywilizację, lecz na mocarstwo, które samo siebie ustanowiło jako ich synonim. 

Do mniej więcej 2010 roku taki progresywizm, acz oddziaływał na ten pierwszy, obamowy, ogólnospołeczny, zamknięty był raczej w murach akademii, nakładającej na samą siebie coraz to bardziej idiotyczne w moralnym maksymalizmie ograniczenia w programach, które później ukryły się pod nazwą diversity, equity and inclusion – różnorodność, równość i inkluzywność. W dekadzie, która nastąpiła po dwudziestych urodzinach Mamdaniego, progresywizm ten rozlał się wszakże, za sprawą mediów społecznościowych, na całe społeczeństwo amerykańskie i społeczeństwa Zachodu. Świat – jak stwierdził Yascha Mounk w „The Identity Trap” – stał się jednym wielkim kampusem amerykańskiego uniwersytetu. Daty: 2017 rok, czyli rewolucja #MeToo, a potem 2020 rok – Black Lives Matter, są w tym rozlewaniu się najważniejsze.

Z 2020 roku pochodzi tweet Mamdaniego, w którym środkowym palcem traktuje on nowojorski pomnik Krzysztofa Kolumba i wnosi, by go zburzyć. Łatwo byłoby to obśmiać. Że to wpis z względnej młodości (o tym piszę niżej). A poza tym, że dawno temu na podobne zachowania właściwą reakcję zaprezentował już Tony Soprano. Można też obśmiać aplikację Mamdaniego na studia, w której syn profesora Columbia University przekonuje o swojej, z racji miejsca urodzenia, ugandyjskiej tożsamości i robi to nie z cynizmu, ale szczerze. 

Mnie jednak do śmiechu nie jest. Kluczowy moment dla formowania się ideologicznego kośćca Mamdaniego (składa się na niego na przykład postulat, by wyżej opodatkować dzielnice Nowego Jorku, w których mieszka najwięcej białych) to ten, w którym swój pik osiągnęła w USA woke’owa narracja, więc lato 2020 roku (pisze o tym piku ostatnio Thomas Chatterton Williams w „Summer of Our Discontent”). Że wtedy został uformowany, a dziś znajduje wyraz w jego politycznym programie, prowadzi, jak sądzę, do trwałego splecenia postulatów sprzeciwiających się rozmontowywaniu państwa i coraz większego braku jego wpływu na życie obywateli – z tymi symbolicznymi, zasadzającymi się na ataku na uniwersalizm Zachodu. W przypadku Mamdaniego ten atak wyraża się w wyraźnym potępieniu państwa Izrael, traktowanego jako przyczółek Zachodu na Bliskim Wschodzie, jako pars pro toto atlantyckiego porządku w ogóle. W 2025 roku, kto chce zabezpieczyć klasę robotniczą i średnią i uczynić Nowy Jork miastem „do życia” – a przecież w sytuacji mieszkaniowej Nowojorczyka przejrzeć się może, kto mieszka w Paryżu, Londynie, Warszawie – musi jednocześnie potępiać cywilizację, która to miasto zrodziła. Nieprzypadkowo w telewizyjnej debacie kandydatów na burmistrza kwestia Izraela, niewiele mająca wspólnego z problemami przeciętnych Nowojorczyków, stała się kluczową.

Ktoś może spytać: jak to się stało? Jak do tego wszystkiego doszło? Cóż, dotychczasowi politycy Partii Demokratycznej (i analogicznych do niej sił na Zachodzie), więc ci, których w swojej narracji Mamdani ujmuje jako elity, sami tego chcieli. Nie było widać wzrastających nierówności? Nie było widać na ulicach amerykańskich miast namiotów i walających się strzykawek? Nie było widać ludzi niespełna rozumu, przez których strach pojechać tam metrem? Było ich widać bardzo wyraźnie. Nie dało się przeoczyć. Nie dało się nie dostrzec kryzysu mieszkaniowego. Że ten ostatni był i jest zauważalny, i zrodził w ostatniej dekadzie zjawiska takie, jak radykalny incelizm, spostrzegł ostatnio przedstawiciel starej gwardii demokratów, czyli Rahm Emanuel, na łamach „The Washington Post”. A jednak demokratyczne polityki czasów Obamy i Bidena reagowały na niego powoli i, w dużej mierze, nieskutecznie, o czym opowiadają wspomniani Klein i Thompson w „Dostatku”. Efekt tej nieskuteczności? Wzrastająca potrzeba rewolucyjnego rozwiązania problemów, która rewolucyjną uczyniła też ideologiczną warstwę polityki. Że rewolucja socjalna, z punktu widzenia niektórych przynajmniej europejskich krajów, rewolucją by w istocie nie była – nieważne. Za sprawą Mamdaniego (a także kandydującego na burmistrza Minnealopolis Omara Fateha), w 2025 roku wiarygodnym stał się na Zachodzie po stronie nie-prawicowej tylko ten polityk, który chce i jednej, i drugiej, zabezpieczeń socjalnych wprowadzanych pod sztandarem polityki tożsamości, a nie ten, który, dostrzegając potrzebę socjalnego zwrotu, w warstwie ideologicznej pozostaje umiarkowany. Najlepszym na to dowodem Andrew Cuomo – upostaciowujący w tych wyborach całą starą gwardię demokratów – którego nieśmiały socjalny zwrot po przegranej z Mamdanim nie budzi w dyskursie wiele ponad politowanie.

4

Napisałem wyżej, że swoim programem i, może nawet bardziej, publiczną personą, Mamdani walczy z amerykańską przeszłością, funkcjonującą w jego narracji jako ukradziona klasie pracującej przez elity obietnica. Robi to w szczególnym momencie: gdy Partia Demokratyczna jest organizacją w dużej mierze gerontokratyczną, a w siwiznach i zmarszczkach jej prominentnych członków ujrzeć można drugą połowę poprzedniego stulecia. Pokolenie od nich młodsze, lecz już dojrzałe, prowadzące podobnie umiarkowaną politykę, nijak nie jest w stanie obudzić w wyborcach emocji. Najlepszym na to dowodem mdłość, jaka przesycała zeszłoroczną kampanię Kamili Harris, i nieudolne raczej próby wykreowania się ostatnio przez gubernatora Kalifornii Gavina Newsoma na obrońcę amerykańskiej demokracji poprzez jego publiczną krytykę funkcjonariuszy ICE (Immigration and Customs Enforcement). 

Narracja Mamdaniego jest więc przede wszystkim narracją wojny pokoleń (pisał o tym ostatnio znakomicie w „Gazecie Wyborczej” Mateusz Mazzini), w której młodzi idą obalić starych jako amerykańską przeszłość. A więc: obalić i wycofywanie się państwa z życia obywatela, i atlantycki, międzynarodowy porządek. Przeszłość ta jawi się jako zła i skorumpowana, a symbolem tego są powtórzone w telewizyjnej debacie przez Mamdaniego zarzuty, jakimi kilkanaście kobiet obarczyło Cuomo. Wszystkie postępowania karne zostały umorzone lub zakończone przed aktem oskarżenia; ponieważ jednak Mamdani wyrasta z epoki post-MeToo, istotne jest oskarżenie, nie zaś wyrok. 

Millenialskość Mamdaniego, do polityki wchodzącego jako trzydziestoparolatek, ma jeszcze jeden wymiar – nieprzypadkowo przywołałem jego tweeta o pomniku Kolumba. Jest Mamdani przedstawicielem pokolenia, którego polityczne drogi, zmiany zdania, radykalne deklaracje – wszystko to zapisało się w mediach społecznościowych i wszystko to można wyciągnąć przeciw niemu. Wycofać się z nich nie sposób (jeśli Mamdani to robi, to raczej chyłkiem, jak gdy tłumaczy się ze swojego hasła z 2020 roku, by defund the police), ponieważ w ten sposób traci się najważniejszy czynnik sukcesu polityka w naszych czasach. Czynnikiem tym jest autentyczność. O niej chcę powiedzieć na koniec. 

Przez całą drugą połowę XX wieku i dwie pierwsze dekady bieżącego stulecia od polityka na Zachodzie wymagało się, by był lepszy od przeciętnego człowieka; by spoglądał na niego z panteonu. Owszem, powinien być tego człowieka blisko, napić się z nim raz czy dwa piwa, ale – niechaj się zanadto nie spoufala, bo w ten sposób skruszeje jego marmur. Ostatnie lata, będące w dyskursie internetowym epoką zalewu sztuczności i kreowanego przekazu, tę sytuację przemieniły. W cenie zaczęła być antyteflenowość i antymarmuryzm, utożsamione z byciem prawdziwym, z krwi i kości. Antyteflonowość i antymarmuryzm jako autentyczność najprościej osiągnąć zaś, bijąc w tych, którzy w teflonie i marmurze trwają, więc pokolenie demokratycznych polityków spod znaku Harris czy Newsoma. Podobnie jak uderzający w nich Trump, Mamdani dlatego jest autentyczny, że jako nieautentyczni postrzegani są jego przeciwnicy. Autentyczność zachowuje się więc, będąc ciągłym buntownikiem, „nieprzekupnym”, „nieskorumpowanym” – czyli: radykałem. 

A że tym ostatnim nie da się być, wszedłszy na urząd? Przykład Trumpa pokazuje, że da się. Być może z odmiennej ideologicznej strony pokaże to też przykład Zohrana Mamdaniego, a jeśli nie jego, to kogoś innego, kto postanowi wprowadzić w Ameryce socjalne postulaty – bo, chociaż długo leżały i czekały, by ktoś umiarkowany po nie sięgnął, teraz już nie leżą i nie czekają.