Potrzebujemy rytuałów, zgadza się Zasha Colah, kuratorka tegorocznej 13. edycji Berlin Biennale, która odbywa się pod hasłem passing the fugitive on, czyli przekazywanie zbiegów. Zbiegami mogą być wszelkie komunikaty czy postawy sprzyjające stawianiu oporu i upominaniu się o własne prawa. Mówiąc krótko: patronuje tu art resistance, czyli sztuka aktywistyczna, która podejmuje różne formy zaangażowania społecznego – jednak taki jej rodzaj, który wcale nie musi być demonstracją konkretnych poglądów politycznych w aktualnej sprawie. Chodzi raczej o modele zachowań, które przełamują bezsilność – scenariusz, kostium i narzędzia służące do rytuałów. W jakiś sposób święte, przygotowane zostały przez artystów, którzy mają kontakt z podświadomością, wiedzą tajemną, przekazem z innych sfer ludzkiego doświadczenia. Rytuały są nam zaoferowane w wielu formach, żeby nas zainspirować do przeprowadzenia ich we własnym zakresie, zwłaszcza wspólnotowo. Potrzebujemy ich, aby przejść do kolejnej fazy procesu, o którym nie mamy pojęcia, dokąd zmierza i jakimi nas zostawi. Wiemy tylko, że tak, jak jest teraz, dłużej już się nie da, że trzeba podążać przed siebie, w najlepszej wierze, z uwagą przyjmując to, co się wydarzy.
W poszukiwaniu rytuału
Wśród ponad 60 artystów i ponad 170 prezentowanych na biennale prac w czterech lokalizacjach: KW, Hamburger Bahnhof, Sophiensaele oraz w byłym budynku sądu w dzielnicy Moabit, najwięcej jest właśnie tych, które dają możliwość odbycia rytuału. Angażując ciało widza, mowę, śpiew czy śmiech, zapraszają do udziału. Sam bierny odbiór zubaża przeżywanie działa sztuki. Uświadomił to choćby projekt „Powtarzajcie za mną II” ukraińskiego kolektywu Open Group na zeszłorocznej 60. edycji weneckiego biennale. Przejście od słuchania do uczestnictwa radykalnie zmienia perspektywę, co wiedzą wszyscy, którzy wzięli udział w tym specyficznym karaoke. Nie da się, oczywiście zmusić publiczności do tego, by zaczęła śpiewać, tańczyć lub choćby mruczeć i tupać na zaproszenie; podane są jednak ramy możliwości zaangażowania.
Podczas mojego zwiedzania berlińskiej wystawy zauważyłam pojedyncze, acz nieśmiałe, akty włączenia się w odtwarzanie zaoferowanej partytury. Ktoś chwycił i zaczął ciągnąć po sali wózek z kapustą pekińską („The Walking Cabbage” Han Bing z placu Tiananmen, praktyka powtarzana w Kaszmirze i Kairze), inny zaczął stepować w białej, pustej sali („Berlin Piece for Voice and Tap Dance” Luzie Meyer odtwarza z głośników pogłos zgromadzeń robotników w pomieszczeniach Sophiensaele).
Interakcja wiąże się z gotowością do odsłonięcia się przed obcymi. Podejrzewam, że ten właśnie cel przyświecał twórcom tegorocznego biennale. Przez dobrowolny gest odtworzenia partytury czy też impuls wprowadzenia w życie błahej nawet instrukcji mogliśmy sprawdzić, na ile jesteśmy gotowi wziąć sprawy w swoje ręce. Ostatecznie to, jak wygląda świat, nie zależy od nikogo innego niż my, przypominało Berlin Biennale na każdym kroku.

Języki analfabetyzmu
Kontrowersyjnie odebrano decyzję kuratorki, by nie ogłaszać wcześniej listy artystów biorących udział w wydarzeniu. Zwykle wybierano się na wystawę na konkretne nazwiska, to wokół nich budowano głośność imprezy. Tym razem jest inaczej: twórcy dostali rodzaj ochrony, anonimowości, która pozwoliła zrównać wagę uczestników i pokazać w Berlinie również prace osób prześladowanych. Zasha Colah wyraża w ten sposób sprzeciw wobec polityki tożsamości, nobilitując czy raczej obejmując spojrzeniem również prace niepowstałe w ramach instytucji czy galerii, lecz w więzieniu, na targu czy ulicy. Mogą się zrazu wydać nieprofesjonalne, jak nazywa je sama kuratorka: „napisane językiem analfabetyzmu”. W tym ujęciu dziełami sztuki mogą być kukły ze snopków przygotowane na dożynki, napisy na ścianach czy sklecone na własny użytek ołtarzyki. Nie o profesjonalizm warsztatu tu jednak chodzi, lecz o zdolność do wykorzystania dostępnych możliwości. A że mówimy często o sztuce powstającej w miejscach, gdzie możliwości te są niewielkie – jak choćby w krajach gdzie stosuje się represje czy z rządami reżimów wojskowych – ich prosty język musi być zrozumiały dla wszystkich. Analfabetami czujemy się przecież nierzadko i jako odbiorcy, próbując rozszyfrować zawiłe konteksty prac oglądanych w galeriach sztuki współczesnej.
W ten sposób wyraża się lisia natura 13. Berlin Biennale. Przebiegłe i sprytne zwierzę przejawia się w performatywnych formach takich jak stand-up, performans, wspólne muzykowanie, czytanie na głos, drama, spacer. Znosi podziały, wprowadza płynną tożsamość twórców i odbiorców wydarzenia, a także łączy przestrzenie wystawiennicze z przeszłością miasta. Zwłaszcza były budynek sądu Lehrter Strasse, gdzie odbywał się proces Karla Liebknechta, socjalisty, twórcy grupy Spartakus, to nowe miejsce na mapie imprezy. Wita nas tam wirujący na wietrze z wentylatora plik pomiętych czerwonych kartek. To odezwa do pracowników, żeby się zjednoczyli – nadal potrzebna. W sąsiedniej sali umieszczone na stojakach rekwizyty – pióro, binokle, czerwona róża – rzucają na wykładzinę wycięte w metalu cienie. Wideo pokazuje przebieg procesu Liebknechta, który sam osądzony nazwał komedią – „Die Koemedie!” to tytuł tej kilkuczłonowej instalacji Anny Scali Eghenter. W kolejnej sali wiszą mapy świata jej autorstwa, każda skupiona na wybranym, ciekawym aspekcie: błękitna przedstawia dominację najpopularniejszej wyszukiwarki internetowej, brązowa – karty kredytowej, zielona – pestycydów, szara – broń atomową, a żółta – udział w rynku największych koncernów farmaceutycznych. Widziany z tej perspektywy świat staje się polem przeoczanych zazwyczaj bitew. Niekoniecznie decydują o nim granice państw, a bardziej uwikłanie mieszkańców w różne rodzaje usług: od internetu, przez rolnictwo aż po środki przeciwbólowe. Pod mapami stoją żołnierzyki w odpowiadających kolorowi mapy barwach. To w ten sposób toczą się późnokapitalistyczre wojny. Terytorializm jest głównym celem działań korporacji, które tak chętnie ułatwiają nam życie kosztem wolności.
Zwykłym ludziom chodzi o przetrwanie. W tym samym budynku sądu na Lehrter Strasse Elshafe Mukhtar rysuje na ścianach bezgłowe postaci z metalowymi kubkami i kijami jako karabinami wśród bomb. Opowiada o sytuacji w Sudanie, gdy paramilitarna organizacja RSF starła się z armią. Zrównano z ziemią ruiny starożytnego nubijskiego miasta Wadi Halfa. Zniknęły wszystkie muzea. Konfrontacja ze zniszczeniem wiąże osobistą stratę ze zbiorową, pytając, co pozostaje, gdy materia znika, jest tylko wspomnienie. Milica Tomić w pracy „Is there anything in this world you would be ready to give your life for?” [Czy jest coś na tym świecie, za co byłbyś gotów oddać życie?] pokazuje tkaniny artystyczne, które zniszczyła ich autorka, jej matka Marija Milutinović. W maleńkim pomieszczeniu oglądamy pokaz slajdów z dokumentacji w 1977 roku. Piękne struktury utkane z grubego włókna lnianego i liny poczynają sobie śmielej niż abakany w tym czasie. Obiekt na zdjęciu nie przetrwał, zostało tylko echo. To, czego nie ma, rzuca cień na to, co jest. Jak we wspomnianych już cieniach rekwizytów z „Die Koemedie!” – da się patrzeć tylko przez powidok.
Ślad pustki po zniknięciu ludzi rejestruje Grupa Spomenik. Na ścianach sądu zapisano numery spraw dotyczących identyfikacji kryminalistycznej w Sarajewie – dane z masowych grobów, pozostałości ludobójstwa w Srebrenicy. Do dziś nie znamy losów zaginionych ani personaliów grzebanych ofiar. Jak szybko zapominamy, że coś straciliśmy? Co zostaje po wymazaniu?
Kwiaty i przemilczenia
Główna krytyka 13. Berlina Biennale dotyczy właśnie tego, że wymazano zeń aktualne najistotniejsze tragedie, które toczą się na naszych oczach. Przemilczenie wojny w Ukrainie i ludobójstwa w Gazie jest nie do wytłumaczenia w kontekście zdarzeń komentowanych na wystawie. Być może łatwiej jest w Niemczech omawiać sprawy toczące się w dalekiej Afryce czy na dalekim Wschodzie niż związki Niemiec z Izraelem i Rosjanami, w które bieżąca polityka jest silnie uwikłana. Unik, jakiego jesteśmy świadkami, sprawia, że te dwie kwestie: ukraińska i palestyńska zdają się krzyczeć jeszcze głośniej.
Tworzenie hierarchii cierpienia na pewno nie jest jednak kuratorskim założeniem. Widocznie wystawę udało się zrealizować w określonych warunkach, a dla jej twórców trudno nie mieć empatii. Absolwentka Oxfordu Zasha Colah jest związana ze środowiskiem artystycznym w Indiach, a także w Mjanmie. Mówi, że życie tam staje się coraz bardziej restrykcyjne, liczni artyści są osadzeni w więzieniach, a pozostali funkcjonują w swoim paraliżu. To, czy uciekać, czy trwać i pozostać świadkiem, staje się egzystencjalnym wyborem.
Na dowód tego w KW kuratorka prezentuje naprzeciw siebie dwie prace wideo: Hten Lina „The Fly”, w której performer połyka muchę, oraz Chowa Ei Theina „Scorched Fly”, nagranej w odpowiedzi na tamten performans przyjaciela, w odniesieniu do taktyki spalonej ziemi i palenia ludzi żywcem podczas przewrotu wojskowego w 2021. Obie prace oddziałują wstrząsająco – konwulsyjnym ruchem ciał performerów, spastycznością, grymasem twarzy przypominającym skurcz. Performanse są tak brutalne, że trudno je oglądać do końca w nagraniach prowadzonych z chwiejnej kamery z ręki. Wokół rejestracji wideo, na ścianach, jakby dla wytchnienia od odczuć bolesnych działań, powieszono liczne obrazy kwiatów.
Znajdują się tu czerwone maki z ogrodu, który szkicuje romska artystka z Węgier OMARA Mara Olah na rozłożonych pudełkach papierosów. Kwiaty kwitnące na żółto między kostkami bruku, pochodzą z kolei z obozów koncentracyjnych w Auschwitz, Ravensbrueck, Bergen-Belsen, gdzie była osadzona inna romska artystka Ceija Stojka. Osty i mniszki wywodzą się z kolei z dadaistycznych fotomontaży, które Hannah Hoech tworzyła w berlińskim lesie Tegel od 1939 roku. Z tego samego czasu pochodzi gałąź kwitnącej wiśni inkrustowanej złotem – stworzyła ją współcześnie Erika Kobayashi, upamiętniając japońską żeńską trupę teatralną, która w kimonach z motywem kwitnącej wiśni odbywała tournée po nazistowskich Niemczech i Włoszech w 1938.
Wystawa ukazuje praktykę studiowania roślin jako akt podstawowego oporu, ciszy, milczenia i praktykowanej od wieków medytacji. Floralne obrazy ujmują naturę z perspektywy traumy. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie relacja ze zniknięcia kwiatu. Pusta ramka z opowieścią Ma Thida o przyjacielu Nyi Pu Lay, który emigrację nazwał dryfowaniem hiacynta wodnego ponad błotnistym dnem, po powierzchni bez korzeni. Ukrywający się w różnych miejscach w Myanmie artysta zmarł nagle na atak serca. Zostało po nim tylko świadectwo drugiego artysty, z którym pozostał w kontakcie.
W galerii kwiatów autorstwa nieznanych artystów można prawie przeoczyć fotografię Steve’a McQueena „Bounty 45” – kwiat z Grenady, karaibskiej wyspy skolonizowanej przez Francuzów, którzy przywieźli tu niewolników z Afryki. Roślina jest świadkiem krwawej historii tego miejsca, stąd na łodygach widać symboliczne plamy, które oddają rozlew krwi.
W drodze do oczyszczenia
Studium roślin to nie jedyny rytuał, proponowany przez kuratorkę 13. Berlin Biennale, ale najłatwiej dostępny dla każdego, kto potrzebuje uwolnić wyobraźnię z opresji. Innym jest wyzwalający śmiech. W podziemnym Pogo Barze w KW praktykuje go na stand-upach Mila Panić. Śmiech wybrzmiewa też jednak w rysunkach satyrycznych, maskach, przeskalowanych obiektach zawieszonych w przestrzeni. Patronem wystawy obok lisa ma być bowiem też Joker – bohater komiksowy, w ostatnich latach zbyt często narzucający się nam w popkulturze. Ta idea, by Joker okazał się pomocny na Berlin Biennale, niezbyt tu jednak przekonuje. Parodie, karykatury wydają się bezsilne wobec okrucieństwa zdarzeń. Ironia unieszkodliwia grozę wyłącznie na chwilę. Może też przekładać się na paranoiczne odczucie, że nic nie jest takim, jakim się wydaje. Tymczasem wykpione czy nie, zagrożenie rozstaje obecne. Trudno się więc śmiać, nawet przez łzy. Bardziej naturalną reakcją wydaje się opłakiwanie – nawet bez łez, byle we wspólnocie.

Taki właśnie wzór opisuje Jane Jin Kaisen w wielokanałowej instalacji prezentowanej w Hamburger Bahnhof, przywołując koreańską pieśń Halmang. Śpiewana jest ona do bogini przez staruszki tradycyjnie zajmujące się rybołóstwem (jako haenyeo – poławiaczki) na wyspie Jeju. Ich rytuał polega na rozciąganiu razem na wulkanicznych nabrzeżnych skałach sochangu – wielometrowej białej bawełnianej tkaniny w jaśniejących skrętach. Fizyczny wysiłek, współpraca i melancholia łączą się w rytuale honorowania cyklu życia i śmierci, wiązania ludzi ze światem duchowym. W dalszej części galerii rozwieszone są czerwone, misternie utkane tkaniny – są to kashan, sarongi kobiet, które upamiętniają ofiarę gwałtu i morderstwa młodej kobiety Luingamli Muinao przez oficerów hinduskiej armii. Dzięki działaniom aktywistek udało się doprowadzić do osądzenia sprawców. Jak powtarza 13. Berlin Biennale: potrzebujemy rytuałów – to one dają nam siłę do zmiany. To, czy będziemy chcieli ją podjąć, zależy już wyłącznie od wiary we wzajemne wsparcie. Potrzebne jest porozumienie bez słów. To bliskość innych ludzi – wyrażana ciałem, śpiewem, wspólnym byciem w przestrzeni – daje nam sprawczość.
Na dziedzińcu KW stoi budka, w której niejaki Doctor Bwanga (Wanga „Benny Slow” Kapumpa) udziela porad przez telefon za pomocą sztucznej inteligencji. Gdy zapytałam lekarza, co zrobić, by ulżyć sobie w cierpieniu i poczuć lepiej po tym wszystkim, o czym usłyszałam, odparł pełnym zrozumienia tonem: „Wróć do domu. Dziś przed snem nalej czystej wody do naczynia. Wszystkie złe sny się w niej odłożą. Rano wylej ciecz. Jesteś czysta”.
