Paul Thomas Anderson to reżyser uznany zarówno z racji własnego indywidualnego stylu, jak i tego, że kręci filmy ważne i poważne („Nim poleje się krew”, „Magnolia”, „Mistrz”, „Boogie Nights” i inne). Ostatni jego film jest ważny, choć nie całkiem poważny, za to bodaj najbardziej atrakcyjny fabularnie z wszystkich, które zrealizował. 

„Jedna bitwa po drugiej” składa się z dwóch części rozgrywających się w świecie bardzo przypominającym dzisiejszą rzeczywistość polityczną Ameryki. Pierwsza, którą można uznać za rozbudowany prolog, ukazuje działalność ekstremistycznej grupy French-75, walczącej z „faszystowskim reżimem”, uwalniającej latynoskich imigrantów z obozów detencyjnych, wysadzającej domy antyaborcyjnych polityków oraz napadającej na banki dla pozyskania funduszy na swoją rewolucyjną działalność. Nieformalną przywódczynią grupy (a w każdym razie najsilniejszą w niej indywidualnością) jest ciemnoskóra Perfidia Beverly Hills (Teyana Taylor), łącząca rewolucyjny zapał z seksualną żarłocznością: strzały i eksplozje działają na nią jak afrodyzjak. Perfidia romansuje z Patem (Leonardo DiCaprio), jednym z członków ugrupowania, ekspertem od ładunków wybuchowych, konstruującym bomby i detonującym ładunki, a niekiedy po prostu odpalającym fajerwerki. Parę poznajemy podczas otwierającego film ataku na obóz imigrantów, w trakcie którego Perfidia bierze na zakładnika dowódcę jednostki wojskowej strzegącej obozu, pułkownika Stevena J. Lockjawa (Sean Penn), więzi go i upokarza. Po uwolnieniu Lockjaw zaczyna ją zajadle tropić, powodowany nie tyle pragnieniem zemsty, co seksualną obsesją, dość zresztą skomplikowanej natury: jako stary rasista gardzi nią jako „istotą niższą”, ale nie może oprzeć się pożądaniu, jakie w nim wzbudza. Perfidia, będąca w „oficjalnym” związku z Patem, zachodzi w ciążę (krótkie ujęcie, w którym będąc w dziewiątym miesiącu ćwiczy strzelanie z karabinu maszynowego, a kolba opiera się o jej wydatny brzuch, jest niesamowite) i rodzi dziecko, dziewczynkę imieniem Charlene. Pat troskliwie zajmuje się córeczką, ale Perfidię, buntowniczkę od pokoleń i urodzoną rewolucjonistkę, mieszczański żywot i rodzinna mała stabilizacja coraz bardziej mierzi: ciągnie ją do walki…

Dziaders-rewolucjonista

Po tej niemal 40-minutowej części zaczyna się druga, właściwa, która rozgrywa się kilkanaście lat później. Jeśli chodzi o sytuację ogólną, „nic się nie zmieniło”, to identyczna Ameryka jak poprzednio, zmieniło się natomiast wiele w życiu bohaterów. Grupa poszła w rozsypkę, Perfidia gdzieś zniknęła, a o jej losach krążą różne plotki. Zaś Pat, teraz nazywający się Bob Ferguson, mieszka z szesnastoletnią Charlene/Willą (Chase Infiniti) w leśnej enklawie nieopodal małego kalifornijskiego miasteczka. Nie robi nic szczególnego, generalnie się obija, ogląda w telewizji stare filmy w rodzaju „Bitwy o Algier” Gillo Pontecorvo, pali marihuanę lub pije piwo, chodząc całymi dniami w podniszczonym szlafroku niczym Koleś z „Big Lebowskiego” (nic jednak nie wiadomo, aby jeździł grać w kręgle). Jego jedynym życiowym celem jest uchronić córkę przed następstwami jego rewolucyjnej przeszłości i w ogóle przed niebezpieczeństwami, które niesie życie w USA. Boi się o nią nawet chyba przesadnie, ale jak wiadomo, nadmierne palenie marihuany może powodować paranoiczne lęki. Nie pozwala jej na przykład używać komórki, głównie w obawie przed namierzeniem, ale też z pewnej niechęci wobec nowoczesności – jest trochę „dziadersem”. Jednak mimo międzypokoleniowych rozdźwięków wydają się dobrze rozumieć. 

mat.prasowe / Warner Bros.

Willa jest zwykłą, współczesną nastolatką (może tylko smutniejszą od koleżanek z powodu nieobecności matki), chodzącą do miejscowego liceum, a po szkole – na treningi karate prowadzone przez senseia – Sergio St. Carlosa (Benicio del Toro). I tak jak Bob troszczy się o nią, tak ona też troszczy się o niego. Niekiedy jakby zamieniali się rolami: gdy ojcu zdarzy się prowadzić po pijanemu samochód, Willa strofuje go jak matka niesfornego chłopca. I choć niekiedy wznosi oczy do nieba nad jego wstecznictwem, odnosi się do niego z czułością. „Jedna bitwa…” jest skomplikowana gatunkowo i zawiła fabularnie, ale jej kościec emocjonalny pozostaje bardzo prosty: to wzajemna miłość między ojcem a córką.

Tymczasem pułkownik Lockjaw nie ustaje w wysiłkach, aby ich dopaść, i nie chodzi tu tylko o zadawnione porachunki. Ma on również powód ściśle osobisty, który pozostaje w związku z jego staraniami o przyjęcie do ekskluzywnego klubu Gwiazdkowych Awanturników. To tajne stowarzyszenie białych suprematystów i zdeklarowanych faszystów mających obsesję na punkcie czystości rasowej. Pułkownikowi udaje się w końcu wpaść na trop Boba i Willi…

Thriller z ambicjami

„Jedna bitwa…” jest luźną adaptacją powieści Thomasa Pynchona „Vineland” z 1990 roku, której akcja rozgrywała się w reaganowskiej Ameryce w połowie lat osiemdziesiątych. Następował w niej również kilkunastoletni przeskok czasowy i być może stąd w postaci Boba – potraktowanej nieco żartobliwie, ale niepozbawionej melancholii – jest coś ze starego hipisa, znużonego radykała z lat sześćdziesiątych, którego rewolucyjne ideały się nie ziściły i z dawnych aktywności zostało mu już tylko palenie marihuany. Anderson sięgał zresztą po twórczość Pynchona już wcześniej, kręcąc w 2014 roku „Wadę ukrytą”. Było to coś w rodzaju kina noir à la Raymond Chandler, dziejącego się w Los Angeles lat siedemdziesiątych, z prywatnym detektywem (Joaquin Phoenix), który w odróżnieniu od ciągle popijającego whisky Philipa Marlowe’a nieustanie palił trawę. Zamiłowanie bohaterów do marihuany jest chyba jednak jedynym łącznikiem między tymi dwoma ekranizacjami.

mat.prasowe / Warner Bros.

Obecny film jest gatunkową hybrydą, chyba najbliższą thrillerowi, czy nawet „kinu akcji”. To jednak thriller z dużymi ambicjami: konwencja służy jako wehikuł do przewozu idei. Ale nawet gdyby pominąć ładunek intelektualny filmu i oceniać go wyłącznie w kategoriach tego gatunku, ocena wypadnie bardzo wysoko. „Jedna bitwa…” ma znakomite tempo. Jej pierwsze sceny mają taką energię i intensywność jak gdzie indziej sceny kulminacyjne – i już do końca ten początkowy impet zostaje utrzymany. Trwa aż 162 minuty, ale ani jedna nie jest zmarnowana i nie wydaje się zbędna. Napięcie nie słabnie ani przez moment, przy niektórych scenach siedzi się na krawędzi fotela. Wszystko to, co znamy z repertuaru typowego, klasycznego kina akcji – strzelaniny, eksplozje, pościgi samochodowe – jest tu znakomicie zainscenizowane. Jeden z tych pościgów, do którego dochodzi w ostatniej półgodzinie, ma szansę przejść do historii kina, jak wcześniej samochodowe popisy w „Pojedynku” Stevena Spielberga. Nie rozgrywa się on w miejskim otoczeniu (co najczęstsze), ale na pustyni, na biegnącej przez nią, wijącej się, wznoszącej i opadającej drodze. Samochody pędzą w górę i w dół po falujących wydmach, to znikając za nimi, to pojawiając na ich grzbietach – przypomina to jazdę na gigantycznym, stworzonym przez naturę rollercoasterze. Sama sceneria buduje tu dramaturgię, nie trzeba wiele montować, aby osiągnąć fantastyczny, hipnotyzujący wręcz efekt. 

W „Bitwie…” jest również coś z czarnej komedii, głównie za sprawą gry DiCapria. Gwiazdor „Titanica” w „Wilku z Wall Street” Martina Scorsesego wykazał się zaskakującym drygiem do komedii fizycznej i slapsticku (zwłaszcza w scenach, gdy jego bohater znajdował się pod wpływem mocniejszych niż tutaj narkotyków) i teraz go potwierdza: biegając w rozpiętym szlafroku, robiąc z siebie niezgułę, nie stroniąc od samoośmieszenia. W pewnym momencie zostaje rozdzielony z córką i aby poznać jej obecne miejsce pobytu, dzwoni na coś w rodzaju infolinii dawnej organizacji, ale ma tak przeżartą narkotykami i alkoholem mózgownicę, że nie może przypomnieć sobie hasła. Bardzo zabawny gag – choć odrobinę przeciągnięty – którego wartość doceni każdy, kto próbował się u nas dodzwonić do jakiejś zbiurokratyzowanej instytucji. Niektóre efekty komediowe film zawdzięcza autorowi pierwowzoru literackiego Pynchonowi, rozmiłowanemu w humorze absurdalnym, co widoczne choćby w odjazdowym nazewnictwie: Gwiazdkowi Awanturnicy pozdrawiają się zawołaniem „Ave, Święty Mikołaju!”, Willa, uciekając przed siepaczami pułkownika, chroni się w żeńskim klasztorze prowadzonym przez Siostry Dzielnego Bobra itd.

W obronie najbliższych

Film Andersona to jednak przede wszystkim wypowiedź na temat dzisiejszej Ameryki. Świat „Jednej bitwy…” jest wprawdzie nieco abstrakcyjny, nieprzypisany do konkretnej epoki, rozgrywa się w ponadczasowej, wiecznej Ameryce, ale odniesienia są oczywiste – nie musi tu padać nazwisko prezydenta Trumpa ani nie trzeba wspominać o ruchu MAGA. Anderson oczywiście wyostrza obraz: polaryzacja jest już ekstremalna, władza ma charakter autorytarny, policja jest zmilitaryzowana i tylko sposób traktowania latynoskich imigrantów nie odbiega zanadto od stosowanego dzisiaj – tu chyba nic nie trzeba było specjalnie „wyostrzać”. Czy to wizja przyszłości, czy ostrzeżenie na dziś: „uwaga, nasz kraj zaczyna coraz bardziej przypominać ponurą dystopię”?

Z drugiej strony, mamy tu lewicową bojówkę, grupę, którą można by nazwać terrorystyczną. Takich grup w obecnym krajobrazie politycznym Ameryki (na razie) nie widzimy. Czy ich obecność na ekranie jest też ostrzeżeniem: jeśli prawicowa opresja będzie się nasilać, to w najbliższej przyszłości takie ugrupowania się wyłonią? Czy odwrotnie: to groźny cień przeszłości, reminiscencja z niespokojnych lat sześćdziesiątych? Tak czy inaczej, owi rewolucjoniści stanowią tutaj trochę „obce ciało”, pochodzą z innego świata. Jedna strona politycznej sceny jest z grubsza realistyczna, wyjaskrawiająca po prostu istniejące dziś tendencje, druga jest wytworem wyobraźni, dziełem political fiction. Jest tu chyba pewne pęknięcie.

mat.prasowe / Warner Bros.

Anderson nie jest oczywiście miłośnikiem rządów prawicy, ale nie oznacza to, że automatycznie sympatyzuje z „rewolucjonistami” – najwyraźniej nie jest zwolennikiem stosowania przemocy nawet w najsłuszniejszej sprawie. Zdaje się też mówić, że wysiłek rewolucjonistów jest jałowy, skazujący ich na kręcenie się w kółko. I że robią dużo hałasu, a pożytku z ich akcji – niewiele. Dużo więcej sympatii okazuje reżyser cichym bohaterom w rodzaju senseia Carlosa, który ucząc wschodnich sztuk walki, prowadzi zarazem podziemne schronisko dla imigrantów. Sensei ma też w sobie wewnętrzny spokój wyznawców zen kontrastujący zarówno z krzykliwą tromtadracją rewolucjonistów, jak też z panikarstwem i histerycznością Boba. Ale i on dostanie szansę rehabilitacji, wyrwania się z letargu, obudzenia w sobie ducha dawnego wojownika.

Co bowiem można robić w tak beznadziejnej sytuacji, jaką rysuje Anderson? Jedyna walka, która się liczy, zdaje się odpowiadać reżyser, to walka w obronie swoich najbliższych – z niej dopiero można czerpać energię do batalii o ogólniejsze cele. Ma się niekiedy wrażenie, że Anderson – sam ojciec czwórki dzieci – uważa, że ojcostwo czy rodzicielstwo samo w sobie jest rodzajem bohaterstwa. Niby też nabija się z przesadnej lękliwości Boba o córkę, ale zdaje się ją dobrze rozumieć.

Fortepian, perkusja i fanatyczny prawicowiec 

Zawarta w filmie wizja mogłaby być bardziej spójna, przesłanie – bardziej odkrywcze, z pewnością jednak nie można odmówić Andersonowi mistrzostwa w jego realizacji. To dzieło wirtuoza: wszystkie elementy sztuki filmowej są w nim doskonale zestrojone, styl i historia stapiają się w jedno, świetne zdjęcia i bezbłędny montaż sprawiają, że „Jedna bitwa…” pędzi do przodu bez zadyszki i najmniejszych potknięć. Na mnie jednak chyba największe wrażenie zrobiła muzyka Jonny’ego Greenwooda, zwłaszcza fragmenty rozpisane na fortepian i perkusję. Niekiedy uderza się uporczywie w jeden klawisz lub przebiega w górę i w dół klawiatury, miotełki szemrzą w tle swój nieprzewidywalny rytm – i to niespokojne, nerwowe staccato ma swój walny udział w budowaniu dramaturgicznego napięcia. 

mat.prasowe / Warner Bros.

Bardzo dobre jest tu również aktorstwo. DiCaprio gra bez odrobiny gwiazdorskiego narcyzmu, jest chwilami pocieszny, niemal żałosny. Nie jest to może wielka rola, ale ujmujący portret słabego człowieka, który odnajduje w sobie wewnętrzną siłę. Młodziutka, niezwykle utalentowana Infiniti przekonująco gra chmurną nastolatkę, która musi zmierzyć się nie tylko z pragnącym ją dopaść złoczyńcą, ale i z niemiłą prawdą o swojej matce. Taylor bardzo sugestywnie łączy wewnętrzną żarliwość ze zmysłową namiętnością; jest żywą ilustracją powiedzenia „rewolucja jest sexy”. Regina Hall, grająca jej towarzyszkę walki, Deandrę, która będzie pomagać Willi w ucieczce, jest uosobieniem godności i moralnej integralności. Del Toro jest tak wyluzowany, jakby udzielał mu się buddyjski spokój granej przez niego postaci senseia. Najwybitniejszą jednak kreację tworzy tu Sean Penn, którego postać graniczy z karykaturą, ale nigdy tej granicy nie przekracza. Ze swoją kretyńską fryzurą i wojskowo sztywną postawą wydaje się wcieleniem prawicowego, tępego fanatyzmu, ale aktorowi udaje się tej odrażającej postaci nadać ludzkie rysy. Lockjaw nie jest po prostu sadystycznym potworem, ale człowiekiem zagubionym wśród swoich sprzecznych namiętności, którego maczyzm maskuje głęboką niepewność siebie. To chyba najlepsza rola Penna w karierze – jeśli nie otrzyma za nią Oscara, będę bardzo zdziwiony. 

Pierwszorzędny film. Można się do niego przyczepić tylko o jeden fabularny pomysł, który przeszedłby w „Terminatorze”, ale tutaj zdecydowanie narusza granice prawdopodobieństwa zakreślone przez „Jedną bitwę…” – oraz o pewną czułostkowość zakończenia. Ale sama puenta przywraca równowagę, oczyszcza z nadmiaru słodyczy, przekonuje, że instynkt buntu jest niezniszczalny i odradza się w każdym pokoleniu. Co z niego wyniknie tym razem?

Film: 

„Jedna bitwa po drugiej” [One Battle After Another], reż. Paul Thomas Anderson, USA 2025.