„Nie podnoś głosu. To święte miejsce. Być może ty w to nie wierzysz i ja w to nie wierzę, ale – na Boga – jest to użyteczna hipokryzja”
— fikcyjny wysoki urzędnik Departamentu Stanu USA na temat ONZ, film „In the Loop” [2009]
Projekt porozumienia, w którym Izrael wszystko może
Ubiegłotygodniowe spotkanie Donalda Trumpa z Benjaminem Netanjahu w Waszyngtonie daje cień szansy, że wojna w Gazie choć na chwilę się zatrzyma. Nie należy jednak wiązać z tym faktem zbyt dużych nadziei. Pamiętajmy, że porozumienie o zawieszeniu broni, wynegocjowane na początku tego roku przy zaangażowaniu aż dwóch amerykańskich prezydentów, nie zawaliło się samo z siebie. Zostało zerwane przez Izrael, który przeprowadził następnie kolejne ofensywy wojskowe i popełnił kolejne zbrodnie wojenne, w tym celowo wywołany głód.
Nie wiadomo, oczywiście, jak będzie tym razem. Jednak wstrzymanie działań wojennych, wymiana uprowadzonych dwa lata temu zakładników na palestyńskich więźniów, wznowienie dostaw pomocy humanitarnej oraz rozbrojenie Hamasu, (jeśliby do tego wszystkiego doszło) byłyby wartością samą w sobie.
Zarazem jednak zaprezentowany projekt porozumienia – negocjowany bez udziału jakiejkolwiek reprezentacji Palestyńczyków – narzuca Gazie strukturę administracyjną kontrolowaną z zewnętrz, nie zawiera harmonogramu wycofywania izraelskich wojsk ani gwarancji, że kiedykolwiek zostaną naprawdę w pełni wycofane.
Ponadto projekt ten daje Izraelowi prawo wznowienia działań, o ile ten jednostronnie uzna, że zapisy porozumienia nie są wcielane w życie. Wreszcie, zawiera tylko symboliczne i rozmyte odniesienie do palestyńskiej państwowości. W tekście zapisano: „Wraz z postępami odbudowy Gazy oraz sumiennym realizowaniem programu reform Autonomii Palestyńskiej, mogą w końcu zaistnieć warunki do wiarygodnej drogi prowadzącej do palestyńskiego samostanowienia i państwowości”.
A zatem, jeśli Izrael będzie z Palestyńczyków zadowolony, wówczas – być może – „zaistnieją warunki do […] drogi”. Wcześniej jednak premier Izraela mówił otwarcie, że do powstania państwa palestyńskiego nie dopuści, Kneset rok temu przyjął w tej sprawie jednoznaczną uchwałę. A w okupowanej Wschodniej Jerozolimie i na Zachodnim Brzegu mieszka już ponad 700 tysięcy Izraelczyków i ich liczba rośnie o minimum kilkanaście tysięcy rocznie. W tej sytuacji wzmianka o ewentualnym palestyńskim samostanowieniu jest tylko ornamentem służącym temu, aby projekt lepiej wyglądał na papierze.
W skrócie porozumienie daje Izraelowi wpływ na cały proces zawieszenia broni oraz prawo jego jednostronnego zerwania.
Nie wymaga przy tym poważnych ustępstw ani zobowiązań innych niż deklaratywne odstąpienie od zamiaru permanentnej okupacji Strefy. Czy jest to recepta na pokój? Oczywiście nie jest.
Tekst ten nie jest jednak o Gazie jako takiej, a o całokształcie izraelskiej polityki regionalnej po ataku Hamasu z 7 października 2023 roku. A tak naprawdę o jej szerszych konsekwencjach dla ładu międzynarodowego, a zwłaszcza dla Zachodu.
Czy ten ład istnieje?
Na ile rzeczywiście istniał, można się spierać. Wiele z niego raczej rozpada się albo już się rozpadło.
Mowa tu o wielostronnym porządku międzynarodowym. A zwłaszcza o jego postulatywnej, zachodniej interpretacji nazywanej – „liberalnym” albo „opartym na zasadach”.
Dla części świata samo mówienie o nim odbierane bywało – zwłaszcza od amerykańskiej inwazji na Irak w 2003 roku – jako przejaw hipokryzji i próba ideologicznego nadbudowania zachodniej hegemonii.
A przynajmniej jako oznaka naiwności tych, którzy – jak Europa – nie musieli funkcjonować w bezwzględnych warunkach polityki bliskowschodniej, dalekowschodniej czy postsowieckiej i mogli sobie pozwolić na moralizowanie.
I niewątpliwie można ze swadą bronić tezy, że tak zwany rules based world order był bajką dla naiwnych. Zbiorem zasad, które Zachód na czele z USA ustanawiał, by samemu następnie je łamać, egzekwować je zaś tam, gdzie służyło to jego politycznej, gospodarczej i moralnej dominacji.
Jednak nawet jeśli powojenny (a zwłaszcza po zimnowojenny) wielostronny ład międzynarodowy istniał fragmentarycznie, działał wybiórczo i faworyzował jednych kosztem innych, to wyspowo istniał naprawdę i miał prawdziwe osiągniecia. A przynajmniej do wielu pozytywnych zjawisk walnie się przyczynił.
Wymienić można brak bezpośrednich wojen między mocarstwami. Rozwój i relatywną skuteczność prawa międzynarodowego. Względnie zorganizowaną (zważywszy skalę wyzwania) dekolonizację Afryki i Azji. Globalną promocję idei praw człowieka. Rozwój międzynarodowej współpracy gospodarczej i finansowej, działania w obszarach takich jak zdrowie publiczne, zmiana klimatu, wykorzystanie zasobów oceanów czy przestrzeni kosmicznej (niemożliwych do uregulowania w logice narodowej). Wreszcie ustanowienie międzynarodowej odpowiedzialności karnej, czego przejawami były na przykład Międzynarodowe Trybunały dla byłej Jugosławii oraz Rwandy.
Wartością powojennego ładu międzynarodowego jest także, jak wskazywał niedawno premier Finlandii Alexander Stubb, to, że jakkolwiek duzi i silni nadal takimi w nim pozostają, to mniejsi – choć mniej wpływowi – również coś w nim mogą. Bez niego natomiast mogliby mniej albo nic.
Liberalny porządek międzynarodowy to także idea, aspiracja i punkt odniesienia. A to wcale nie tak mało. Podobnie jak istnienie dziesięciu przykazań jest wartością, niezależnie od tego, czy są przestrzegane.
Państwa mogą bowiem łamać i naginać prawo międzynarodowe, chcąc jednocześnie, by istniało i ograniczało innych. Mogą ignorować ONZ lub wykorzystywać ją do swoich celów, chcąc przy tym, by można było odwołać się do niej wtedy, kiedy im samym będzie to potrzebne. Podobnie jak pospolity przestępca, który, łamiąc prawo, wie jednocześnie, że ono istnieje i w razie czego on też będzie się mógł do niego odwołać.
Zasługą powojennego ładu międzynarodowego jest bowiem zaszczepienie państwom świata poczucia, że są jakieś normy. I nawet jeśli państwa same akurat ich nie przestrzegają, to starają się przynajmniej nadać swoim działaniom pozór legalności.
Prawo nie dla pozorów
W 2003 roku ani brak mandatu ONZ, ani Karta Narodów Zjednoczonych nie powstrzymały Waszyngtonu przed zaatakowaniem Iraku. Na forum Rady Bezpieczeństwa trwały jednak przez wiele miesięcy spory o kształt i treść kolejnych rezolucji w sprawie tego państwa. A USA, zmierzając do wojny, podejmowały wysiłki, by przekonać sceptyków do swego stanowiska i wykazać legalność zamiarów.
Finalnie bez skutku. W efekcie, poza grupą sojuszników, ich postępowanie uznane zostało za jednostronne i sprzeczne z prawem. A zatem, choć wola supermocarstwa przeważyła nad ustalonymi zasadami, to istniało wówczas (nadal) silne poczucie, że jakiś porządek istnieje. A postępowanie USA jest jego naruszeniem, a przez to anomalią.
Z kolei, kiedy w marcu 2011 roku międzynarodowa koalicja rozpoczynała interwencję w Libii, dokonywała tego na mocy rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ (przyjętej przy wstrzymaniu się od głosu Rosji oraz Chin), a nawet przy wsparciu Ligi Państw Arabskich. Przebieg operacji, jej efekty i zgodność z mandatem stały się szybko przedmiotem kontrowersji. Samo użycie siły było jednak legalne. I był to – zwłaszcza po doświadczeniach Iraku – fakt o dużym znaczeniu.
Kolejna dekada przyniosła pogłębiającą się erozję multilateralizmu, intensyfikację polityki wielkomocarstwowej oraz coraz częstsze kształtowanie rzeczywistości drogą faktów dokonanych. Wykazały to wojna w Syrii (trwająca od 2011 roku), napaść Rosji na Ukrainę (od 2014 roku), izraelska inwazja w Gazie (2014 rok), wojna domowa w Jemenie (od 2014 roku), ludobójstwo Rohingjów w Mjanmie (od 2016 roku) czy druga wojna w Górskim Karabachu (od 2020 roku).
W efekcie prawo międzynarodowe stawało się – przynajmniej w zakresie dotyczącym zachowywania pokoju czy ochrony praw człowieka – narzędziem coraz bardziej nieskutecznym.
Nie było jednak puste jako idea. Stąd też, kiedy w lutym 2022 roku Rosja rozpoczęła pełnoskalową inwazję w Ukrainie, pierwszym odruchem Kijowa oraz 90 innych państw było odwołanie się do Rady Bezpieczeństwa. A po rosyjskim wecie – do Zgromadzenia Ogólnego, gdzie rezolucję potępiającą agresję i wzywającą Moskwę do wycofania wojsk poparło 140 państw, przy sprzeciwie pięciu (Rosji, Białorusi, Syrii, Korei Północnej i Erytrei).
Wynik ten – co oczywiste – nie powstrzymał Rosjan, dał jednak Ukrainie i jej sojusznikom poważne narzędzie. Sytuacja została bowiem klarownie zdefiniowana, także w wymiarze prawnym, a agresor i ofiara nazwani po imieniu.
I jeśli w roku 2025 społeczność międzynarodowa nie jest już w tej sprawie równie jednomyślna (za dwiema rezolucjami w trzecią rocznicę wojny zagłosowały w lutym tego roku tylko 93 państwa, a między innymi USA i Izrael nie poparły wersji jednoznacznie potępiającej rosyjską agresję), to nie dlatego, że zmieniły się fakty. Ale dlatego, że część państw zmieniła definicję swego interesu. Można i należy jednak przypominać im, jakie stanowisko zajęły w lutym 2022.
Dlaczego zatem polityka Izraela po ataku z 7 października 2023 roku miałaby być „katalizatorem” czy „zapowiedzią” czegokolwiek?
Izrael nie wywołał ani nie kształtuje najważniejszych procesów, które rozsadzają powojenny, a zwłaszcza pozimnowojenny ład międzynarodowy (choć jednocześnie otwarcie to wykorzystuje, o czym niżej).
Wzrost potęgi Chin, rewizjonistyczna polityka Rosji, relatywne słabnięcie USA, wzrost asertywności mocarstw regionalnych, dysfunkcja instytucji międzynarodowych, rosnąca rola wielkich korporacji, kryzys klimatyczny i migracyjny, kryzys wiary w naukę, fejki, postprawda i dezinformacja to długofalowe, złożone zjawiska mające własną logikę.
Władze izraelskie nie wymyśliły także głodzenia i zabijania cywilów ani ludobójstwa. A liczba ofiar śmiertelnych wojny w Gazie jest (prawdopodobnie) nadal niższa niż tych w Syrii czy w Etiopii.
W skrócie, ogólny kierunek zmian sytuacji na świecie nie zależy od Izraela. Tym niemniej, jego polityka w ciągu ostatnich dwóch lat przyspiesza, dramatycznie pogłębia niektóre trendy i zwiastuje coś, co rysuje się na horyzoncie.
Można to ująć w następujących hasłach.
Zasady porządku międzynarodowego dla Izraela nie istnieją
Prowadząc wojnę w Gazie w taki sposób, w jaki to robi, bombardując przy tym Liban, Syrię, Iran, Jemen, a ostatnio Katar, okupując Wschodnią Jerozolimę, Zachodni Brzeg Jordanu, Strefę Gazy, Wzgórza Golan, a od niecałego roku także kolejny kawałek Syrii, a na dodatek skrawki Libanu, Izrael nie tyle narusza prawo międzynarodowe, co działa tak, jakby w ogóle nie uznawał jego istnienia. Przynajmniej w odniesieniu do siebie.
Jak stwierdził niedawno w wywiadzie dla emirackiego dziennika „The National” Tom Barrack, ambasador USA w Turcji oraz specjalny przedstawiciel tego państwa do spraw Syrii: „Bibi Netanjahu powie ci otwarcie: nie będzie się przejmował granicami państwowymi, nie będzie się przejmował żadną czerwoną linią, niebieską linią ani zieloną linią. Jeśli uzna, że jego granice albo jego ludzie są zagrożeni, pójdzie wszędzie i zrobi wszystko. Kropka”.
Wypowiedź ta adekwatnie opisuje rzeczywistość. Izrael jest bowiem państwem, które – chyba bardziej ostentacyjnie niż którekolwiek z istniejących obecnie mocarstw – nie uznaje ograniczeń swojego interesu narodowego i w sposób zupełnie otwarty działa poza jakimikolwiek normami.
Celem tej polityki jest, jak się wydaje, uzyskanie akceptacji świata dla stanu, w którym kwestia palestyńska jest izraelską kwestią wewnętrzną. A także dla izraelskiej regionalnej hegemonii. Ta ostatnia miałaby zaś polegać na tym, że Izrael będzie posiadać rozbudowaną strefę buforową. Że w jego bezpośrednim otoczeniu nie będzie żadnego stabilnego, skonsolidowanego państwa. Że w całym regionie nie będzie państwa o choćby zbliżonym do niego potencjale militarnym. A także, że Izrael będzie miał – akceptowaną przez wszystkich – swobodę prowadzenia w swoim regionie takich działań, jakie uzna za stosowne.
Na politykę tego rodzaju Izrael otrzymuje od USA oraz części państw europejskich dyspensę. Do tego stopnia, że samo powoływanie się w kontekście Izraela na wymiar prawnomiędzynarodowy uchodzi często za naiwność, a nawet za rodzaj faux pas („Bo przecież bezpieczeństwo Izraela wymaga…”).
Sytuacja ta drastycznie przyspiesza erozję norm w stosunkach międzynarodowych i osłabia poczucie, że jakiekolwiek normy w ogóle istnieją.
Bo jeżeli Izrael może atakować stolice suwerennych państw, z którymi nie prowadzi wojny (na przykład Damaszek i Dohę), i nie ponieść z tego tytułu konsekwencji, to dlaczego nie miałoby zrobić tego także inne państwo?
Jak słusznie wskazał ambasador Barrack – suwerenność innych państw, zasady ius ad bellum (prawa do prowadzenia wojny), a także ius in bello (prawa konfliktów zbrojnych) nie są dla Izraela czynnikami, które bierze w swoich rachubach pod uwagę.
Podważenie istnienia prawdy materialnej
Działania Izraela oraz jego stronników pogłębiają także – charakterystyczny dla współczesności – problem odróżnienia prawdy od kłamstwa. Państwo to nie dopuściło do wjazdu na teren Strefy Gazy międzynarodowych korespondentów prasowych, a jednak to, co się tam dzieje, jest nie tylko dobrze udokumentowane, ale niemal transmitowane na żywo.
Izrael jednak odmawia rozmowy na ten temat. Konsekwentnie neguje też wiarygodność źródeł, które w sprawie Gazy mówią co innego niż on. Choćby nawet byli to izraelscy żołnierze – opowiadający o strzelaniu do ludności cywilnej, izraelscy działacze praw człowieka mówiący o ludobójstwie, krytyczne wobec rządu w tej sprawie izraelskie media (bardzo nieliczne), ewentuanie izraelscy intelektualiści czy akademicy próbujący powiedzieć prawdę o tej wojnie własnemu społeczeństwu.
Oznacza to w praktyce, że nie ma i nie może być takiego zdjęcia, świadectwa, nagrania, zdjęcia satelitarnego, raportu, ekspertyzy czy artykułu, które byłyby dla Izraela i jego stronników wiarygodne, o ile niosą niepożądany przekaz.
Nie ma także takiego człowieka, organizacji ani instytucji, niezależnie od tego, kim są, jaki mają dorobek i na czym się opierają. Wiarygodność zależy bowiem – z izraelskiej perspektywy – od tego, co się mówi, a nie: dlaczego i w oparciu o co. Dla tamtejszych władz, bowiem – w prawdziwie leninowskim duchu – prawdziwe nie jest to, co jest zgodne z faktami, ale to, co służy Sprawie.
Izrael nie jest pierwszym państwem, które zaprzecza oczywistym faktom. Ale kiedy na przykład Sowieci w 1962 roku twierdzili, że na Kubie nie ma rakiet; Walter Ulbricht (przywódca wschodnich Niemiec) deklarował rok wcześniej, że nikt nie ma zamiaru budować w Berlinie muru; a władze Federacji Rosyjskiej w 2014 roku kpiły, że mundury „zielonych ludzików” można kupić w każdym sklepie – chodziło o podmioty, dla których jawne kłamstwo było podstawowym narzędziem uprawiania polityki.
Tu mamy zaś do czynienia z państwem, którego władze wybiera się w wyborach. Które rutynowo odwołuje się do Zagłady, a pamięć o niej pozostaje dla Zachodu moralnym drogowskazem. Za którym stoi „lider wolnego świata” (każdy kolejny). I które dysponuje wieloma instrumentami oddziaływania na zachodnią opinię publiczną.
W efekcie Izrael jest w oczach świata zachodniego nieporównanie bardziej od ZSRR, NRD czy Federacji Rosyjskiej wiarygodny, dzięki czemu posiada także nieporównanie większą zdolność odkształcania zachodniej percepcji rzeczywistości.
W tym przekonywania, że zdarzyło się to, co się nie zdarzyło: Hamas popełnił 7 października zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciwko ludzkości. Prokurator Międzynarodowego Trybunału Karnego, Karim Khan (objęty obecnie amerykańskimi sankcjami), we wniosku o międzynarodowy nakaz aresztowania dla liderów Hamasu wskazał na zbrodnie: eksterminacji, zabójstwa, stosowania tortur, gwałtu, a także brania zakładników. Jednak szereg z najskrajniej drastycznych historii, o których strona izraelska konsekwentnie opowiadała światowej opinii publicznej, zwyczajnie się nie wydarzyło. Nie było dziecka upieczonego w piekarniku, płodu wyrwanego z brzucha matki ani dzieci z obciętymi głowami, których zdjęcie – pokazane przez delegację izraelską – prezydent Biden widzieć miał rzekomo na własne oczy (nie widział). Dlaczego zatem, zamiast mówić o tym, co stało się naprawdę – i było dostatecznie straszne – Izraelczycy mówili o tym, co nie miało miejsca, można się tylko domyślać.
Kłamstwem z kolei jest według strony izraelskiej to, co od dwóch lat utrwalane jest w Gazie na wszelkich możliwych nośnikach.
W efekcie zakwestionowane zostaje samo istnienie prawdy materialnej, a przynajmniej możliwość jej poznania. A to przy wtórze części komentatorów skwapliwie potwierdzających, że tak, owszem, istotnie, wszystko jest „skomplikowane”, „niejednoznaczne” i „sporne”.
Polityka Izraela drastycznie pogłębia tym samym jeden z podstawowych problemów współczesności, zwłaszcza że państwo to dezawuuje nawet te informacje, które podają najbardziej mainstreamowe, tradycyjne media, takie jak choćby BBC, CNN, „Economist”, „Financial Times”, czy „Washington Post”.
Unieważnianie instytucji
Trzeci trend to delegitymizacja instytucji porządku międzynarodowego jako takich. Dla Federacji Rosyjskiej – jakkolwiek odstręczające by to państwo aktualnie nie było – stałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ jest obok głowic nuklearnych, rozległego terytorium i paliw kopalnych jednym z najważniejszych zasobów strategicznych. I stąd też Moskwa nie pozwala sobie na dezawuowanie tej organizacji jako takiej. A w sytuacjach, kiedy jest to dla niej to wygodne, potrafi wręcz gładko przejść od prawnego nihilizmu do drobiazgowego legalizmu.
Izrael natomiast, który zawdzięcza międzynarodowe uznanie swoich aspiracji państwowych rezolucjom Zgromadzenia Ogólnego, ONZ i inne instytucje porządku międzynarodowego systematycznie delegitymizuje.
W ogóle. Jako takie.
W październiku 2024 roku – jako pierwsze państwo w historii – uznał urzędującego sekretarza generalnego ONZ, António Guterresa, za persona non grata. A jego wysocy urzędnicy rutynowo przypisują organizacji (całej!) antysemityzm. Były już ambasador Izraela przy ONZ Gilad Erdan stwierdził wręcz, że organizacja stała się „kolaborantem Hamasu”, a nawet sama „stała się organizacją terrorystyczną”. A to ze względu na wypowiedzi, dane i raporty, pokazujące, że to, co Izrael robi, jest krańcowo różne od tego, co na ten temat mówi.
Wypowiedziom tego typu towarzyszą kroki praktyczne. Utrudnianie lub uniemożliwianie pracy ciałom i agencjom ONZ działającym na palestyńskich terytoriach okupowanych (vide sprawa tocząca się obecnie przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości). Wypchnięcie ze Strefy Gazy organizacji międzynarodowych dostarczających pomocy humanitarnej. Czy wreszcie intensywny lobbing w Waszyngtonie wymierzony w ONZ oraz w Międzynarodowy Trybunał Karny (MTK).
I to lobbing skuteczny, co widać przede wszystkim w sankcjach osobowych i finansowych, jakimi administracja Trumpa obłożyła urzędników, prokuratora oraz sędziów MTK w odwecie za wydanie przez Trybunał międzynarodowych nakazów aresztowania wobec premiera Benjamina Netanjahu oraz byłego ministra obrony Izraela, Jo’awa Galanta. Stany Zjednoczone sparaliżowały tym samym funkcjonowanie (przynajmniej w sprawie wojny w Gazie) ciała, którego powołanie było sztandarowym osiągnięciem liberalnego ładu międzynarodowego. Jeżeli zaś – co prawdopodobne – dojdą do tego także sankcje instytucjonalne, będzie to oznaczać prawdopodobnie nie formalny, ale rzeczywisty koniec tej instytucji.
Delegitymizacja całego sytemu ONZ nie jest przy tym celem wyłącznie aktualnej rządzącej Izraelem ekipy. Przykładem tego może być opublikowany niedawno tekst opozycyjnego polityka, Ja’ira Lapida (uznawanego za liberała), który proponuje, aby państwa demokratyczne opuściły ONZ i założyły nową organizację, jako że ONZ przejęta została – w jego ocenie – przez reżimy niedemokratyczne i cierpi na „antyizraelską obsesję”.
Można zatem stwierdzić, że całość, a przynajmniej znaczna część politycznego establishmentu Izraela, zgodna jest co do polityki delegitymizacji, osłabiania, a być może wręcz – jak sugeruje Lapid – likwidacji instytucji ładu międzynarodowego, byle tylko uciszyć płynącą z ich strony krytykę.
Dehumanizacja, ludobójstwo
Dehumanizacja jako mainstream, ludobójstwo jako konsekwencja – to czwarty trend. Izrael nie jest pierwszym państwem winnym zbrodni wojennych, a nawet zbrodni ludobójstwa. Jest jednak pierwszym tego typu państwem, w którym władze pochodzą z pięcioprzymiotnikowych wyborów, a ludobójczy język mieści się w mainstreamie debaty.
Dziennikarze, deputowani do parlamentu czy ministrowie mogą publicznie wypowiadać rzeczy straszne i nie spotyka ich z tego powodu ostracyzm.
Na przykład wiceprzewodniczący Knesetu mógł kilka miesięcy temu wzywać do zabicia w Gazie wszystkich mężczyzn.
Podobnie w życiu prywatnym można w Izraelu spokojnie i otwarcie fantazjować o zrzuceniu na Gazę bomby atomowej, zrównaniu jej z ziemią czy wybiciu tamtejszej ludności do nogi i będzie to (co najwyżej) uznane za rodzaj ekscentryczności wujka, który przy imieninowym stole za bardzo się zagalopował. Widać to w mediach społecznościowych, sondach ulicznych, a także rezultatach badań opinii. Przykładowo, według wyników sondażu przeprowadzonego w sierpniu br. przez Centrum badawcze aChord na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie, 76 procent żydowskich Izraelczyków uważa, że w Strefie Gazy – której połowa populacji nie skończyła 18 lat – nie ma ludzi niewinnych.
Klimat ten ma bardzo konkretne następstwa, które widać na zdjęciach i nagraniach z Gazy (na przykład na tym zdjęciu pochodzącym z telegramowego kanału „Terroryści z innej perspektywy”).
Sytuacja, kiedy państwo, którego fundamentem tożsamości jest pamięć o Zagładzie, postępuje w sposób, którego nie powstydziłyby się wilhelmińskie Niemcy masakrujące na początku XX wieku w Namibii ludy Herero i Nama, jest końcem pewnej epoki. I to nie tylko dla niego samego, ale dla świata w ogóle, a zwłaszcza dla świata zachodniego.
Zachód nie jest autorytetem
Co jeszcze widać? Upadek zachodnich pretensji do moralnego autorytetu. W kwietniu br. na łamach „The New Humanitarian” pochodzący z Kenii autor napisał: „Reakcja na zbrodniczą ofensywę Izraela w Gazie obnażyła pustkę zachodniego moralizatorstwa. Rządy, które jeszcze niedawno pouczały świat o prawach człowieka, dziś usprawiedliwiają masowe zabójstwa i czystki etniczne. Instytucje, które przedstawiały się jako strażnicy prawa międzynarodowego, gorączkowo zabiegają o ochronę izraelskich sojuszników przed odpowiedzialnością. Te same państwa Zachodu, które nałożyły sankcje na Rosję za zbrodnie wojenne w Ukrainie, odmawiają nawet nazwania działań Izraela w Gazie po imieniu: ludobójstwem”.
Z kolei w grudniu ub.r. na konferencji Doha Forum bliskowschodni korespondent „Los Angeles Times” stwierdzał, że w arabskich społeczeństwach „panuje wściekłość wobec Zachodu jako całości – zarówno wobec rządów, jak i instytucji, które pouczają Arabów i państwa arabskie o prawach człowieka i prawie międzynarodowym, a jednocześnie okazały się bezsilne wobec konfliktu, którego wielu nawet nie potrafi nazwać właściwymi słowami, nie mówiąc już o próbie jego powstrzymania”.
Inny z prelegentów podkreślał, że kiedy Rosja napadła na Ukrainę, Zachód żądał od państw Bliskiego Wschodu solidarności, natomiast w sprawie wojny w Gazie nie zrobił nic.
Głosy te wybrane zostały jako pierwsze z brzegu i przytoczone jako próbka nastrojów panujących obecnie w wielu częściach Afryki, Azji i Ameryki Południowej.
I nawet jeśli kwestia Gazy nie jest jedynym, a być może nawet nie najważniejszym ich źródłem, to jest z pewnością bardzo silnym wyzwalaczem.
W efekcie, między innymi w następstwie swojej postawy wobec wojny w Gazie, Zachód na czele ze Stanami Zjednoczonymi postrzegany jest dziś w wielu częściach globu jako partner mniej wiarygodny i cieszący się mniejszą sympatią niż na przykład Chiny, które upadek zachodniego autorytetu skrzętnie dyskontują. A nawet Rosja, która zawsze lubiła powtarzać, że Zachód jest równie cyniczny, jak ona, tylko zbyt zakłamany, żeby się do tego przyznać.
Izrael – ślepa plamka w liberalnym oku
Jednym z powodów niezdolności do adekwatnej reakcji na ludobójstwo w Gazie jest to, że cechy dystynktywne liberalno-demokratycznego światopoglądu – nadal dominującego w Europie – w przypadku Izraela ulegają zawieszeniu.
Jakie cechy? Dystans wobec oficjalnych narracji. Dystans wobec narodowych ideologii. Nieufność wobec naruszeń praw obywatelskich pod hasłem bezpieczeństwa. Sympatyzowanie ze słabszym. Podziw dla obrońców praw człowieka i dysydentów, którzy w imię przekonań stawiają się poza nawiasem własnej wspólnoty. Sprzeciw wobec odpowiedzialności zbiorowej. Większe zaufanie do jednostki raczej niż grupy, organizacji pozarządowych niż państwa. Wiara w uniwersalne prawa człowieka. Niewiara w przyrodzone cechy grup rasowych czy etnicznych. Szukanie społecznych korzeni i szerszego kontekstu zjawisk. Wreszcie – uznanie międzynarodowej rzeczpospolitej liberalnych intelektualistów za miarodajne źródło wiedzy o świecie.
Zasady te obowiązują we wszystkich przypadkach, poza tym jednym. W tym bowiem zaskakująco łatwo ludzie o liberalnych poglądach przeistaczają się w twardych realistów („na wojnie zawsze giną ludzie”, „nie ma wojny bez zbrodni”). Doznają paraliżu władzy sądzenia („nie wiemy”, „nie rozumiemy”, „nie da się stwierdzić”). Uprawiają whataboutism („a Sahara Zachodnia?”, „a Niger?”, „a Sudan?”). Albo skłonni są poszukiwać źródeł terroryzmu w religii albo palestyńskiej kulturze (jako takich) raczej niż w uwarunkowaniach społeczno-politycznych.
Miarodajnymi autorytetami na temat sytuacji w Gazie są dla nich izraelski rząd, sztab generalny i mainstreamowe media, a nie Palestyńczycy (bo niewiarygodni), organizacje międzynarodowe (bo uprzedzone), czy nawet izraelscy obrońcy praw człowieka albo intelektualiści.
Adekwatnym odzwierciedleniem sytuacji regionalnej ma być komiksowa opowieść o państwie, które choć posiada broń atomową, najsilniejszą armię w okolicy, amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa oraz bombarduje pół regionu, to ciągle jest zagrożone i musi zastosować jeszcze więcej siły, by zapewnić sobie bezpieczeństwo. Jakby niemożliwe było dostrzeżenie, że izraelskie potrzeby w zakresie bezpieczeństwa – podobnie jak granice Rosji w nieśmiesznym dowcipie – nie kończą się nigdy.
Jest to kognitywny defekt uniemożliwiający adekwatne rozpoznanie sytuacji.
Koniec Zachodu
Izrael był, jest i będzie prawowitym uczestnikiem stosunków międzynarodowych – a jego obywatelom, tak jak obywatelom innych państw, należy się bezpieczeństwo.
Uznanie tego faktu nie może jednak uniemożliwiać stwierdzenia, że jego obecna, zbrodnicza polityka neguje istnienie uniwersalnych praw człowieka, prawa międzynarodowego, jakichkolwiek zasad, a nawet prawdy materialnej jako takiej. Izrael wydatnie przyczynia się w ten sposób do przyspieszenia rozpadu tego świata, który Polsce w ostatnich 35 latach dał dobrobyt, bezpieczeństwo i rozwój.
Świat ten kończy się sam z siebie, ale za sprawą Izraela kończy się szybciej.
Na dodatek reakcja Zachodu na izraelską politykę nie tylko kompromituje go w oczach znacznej części ludzkości, ale czyni z niego współsprawców.
Wojna w Gazie i zachodnia bierność wobec niej wymywa także fundamenty tego, czym Zachód w ogóle jest. Ludobójstwa dokonuje państwo, które w co trzecim zdaniu odwołuje się do Zagłady. Następuje to z poparciem mocarstwa, które doprowadziło do powołania ONZ i stało za powszechną deklaracją praw człowieka. W tej sytuacji myślenie o Zachodzie w sposób taki jak dotąd staje się skrajnie trudne.
Wszystko to osłabia europejską i zachodnią tożsamość i wewnętrzną spoistość. Rzeczy, które w nadchodzących czasach będą równie ważne, co czołgi i karabiny.
Oprócz używania argumentów z porządku etycznego, można zatem stwierdzić, że obojętność w tej sprawie to – by powtórzyć za Talleyrandem – „gorzej niż zbrodnia, to błąd”.
This issue was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVES: goethe.de/perspectives_eu.
Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.
