
Na pierwszy rzut oka: coś podobnego nie wydarzyło się po raz pierwszy w historii świata. Był w końcu, pół wieku wcześniej, rok 1968, gdy kula trafiła wpierw Martina Luthera Kinga, potem Roberta F. Kennedy’ego, a wrześniowa konwencja Partii Demokratycznej w Chicago przerodziła się i w imprezę, i w bijatyki najmłodszego pokolenia Amerykanów z policją. W tym samym roku na ulicach Paryża stanęły barykady z hasłami miłości – zza nich w inną policję poleciały koktajle Mołotowa. Był okres plądrowania i zabawy w Piotrogrodzie w 1917 roku, opisany w dziennikach Iwana Bunina. Był czas rewolucji francuskiej, gdy gilotynowanie mieszało się z radosnymi procesjami ku czci Istoty Najwyższej. Były charivari – lokalne angielskie święta związane z upokorzeniem wybranego członka miejscowej społeczności. Były wybuchy życia po wielkich zarazach w Wenecji i średniowieczne orgie misrule. Były w końcu rzymskie Saturnalia i wszystko to, co Michaił Bachtin nazwał karnawałem: zawieszenie obowiązującego porządku i oficjalnych hierarchii, gdy rozbrzmiewa język jarmarku, czasem w towarzystwie przemocy, a wszystko po to, aby wspólnota się utrwaliła.
Rok 2020 i karnawał, który rozegrał się tamtej wiosny i lata, nie tylko w Ameryce, przypominał wszystkie poprzednie. Przypominał, a jednocześnie był od nich inny. Owszem, wszystko wywróciło się na opak: najpierw przyszła pandemia, potem mord na George’u Floydzie, następnie protesty na ulicach amerykańskich miast. Te ostatnie głosiły hasła antyrasizmu i podobnie było w wielu innych metropoliach na świecie, a czasem (kazus Polski) przyjmowały lokalny koloryt. Niezależnie od tego, gdzie się odbywały, oblane były sosem jeszcze większego niż covid wywracania porządku – nie po to wszakże, aby go utrwalić. Przeciwnie: wywrotka była na całego, i to w dwojaki sposób.
Protesty
Jej całościowy charakter manifestował się po pierwsze tym, jaki kształt przyjęły tamte protesty, w USA często połączone z plądrowaniem sklepów i kradzieżą, po drugie zaś: w tym, co z nich wynikało w sferze dyskursu i reprezentacji. W tym ostatnim odwrócenie porządku stało się bowiem oficjalnym dogmatem, prędko uznanym przez regulatorów na najwyższych szczeblach. Za obraz jego sukcesu niech posłuży groteskowy widok klękających wówczas przed meczami piłkarzy albo popularność alternatywnej historii Ameryki w postaci propagowanego przez „New York Timesa” „1619 Project”. Jednocześnie dogmat nie stracił nic z własnej buntowniczości. Jak to było możliwe? I jak możliwe było jeszcze jedno: że to, co zaczęło się w Ameryce, tak prędko rozlało się latem 2020 roku na cały świat, rodząc miejscowe odmiany? (W Polsce związane z kwestiami transpłciowości, niebinarności oraz pracy seksualnej).
„Lato 2020 roku zmieniło nas. Jak prezydentura Trumpa – w której owo lato zapoczątkowało krótką przerwę – zmieniło nas ono na wiele skomplikowanych sposobów, które dopiero stają się widoczne. […] Jak dotąd zmiany były dezorientujące i bolesne, i, przede wszystkim, chaotyczne” – pisze Thomas Chatterton Williams w wydanym latem 2025 roku „Summer of Our Discontent”. Nieprzypadkowo podkreślam datę i lustrum, jakie minęło od rozważanych na kartach tej książki wydarzeń. Williams pisze tak, odnosząc się do formuły Hegla o sowie Minerwy, która wylatuje o zmierzchu: „Mądrość i zrozumienie następują po wydarzeniach. Czy minęło wystarczająco dużo czasu, abyśmy zadali sobie kilka pytań?”. Odpowiedź, jakiej udziela, brzmi: minęło – bo trudno, by udzielił innej. Ja jednak tak nie uważam. „Summer of Our Discontent” jest inspirującą i pełną intrygujących spostrzeżeń kroniką – owszem – jednak wciąż nie tłumaczy, co takiego się stało, że rok 2020 się wydarzył i że – ujmując rzecz potocznie – na kilkanaście tygodni świat Zachodu ochoczo zwariował.
Bachtinowski karnawał
O samym Williamsie – czarnoskórym amerykańskim eseiście mieszkającym w Paryżu, stale publikującym w „The Atlantic”, laureacie stypendium Guggenheima, autorze dwóch memoirs, o jednym z których piszę niżej – nie sposób w kontekście 2020 roku nie wspomnieć. Między innymi razem z Markiem Lillą i George’em Packerem był on inicjatorem jednego z istotniejszych tamtego lata zdarzeń: otwartego listu ogłoszonego w magazynie „Harper’s”, którego sygnatariusze stwierdzali, że, owszem, zagrożeniem dla wolności słowa są ówczesne działania Donalda Trumpa, lecz także lewica stosuje cenzurę.
W jaki sposób? Wprowadzając „nietolerancję wobec przeciwnych poglądów, modę na publiczne zawstydzanie i ostracyzm oraz tendencję do rozpuszczania złożonych kwestii politycznych w oślepiającej pewności moralnej” (innymi słowy: wszystko to, do czego wkrótce przylgnął zbiorczy epitet w postaci cancel culture). „Summer of Our Discontent” przeczytać można jako rozwinięcie tego listu i, w tym sensie, jedną z wielu prac, których autorzy w ostatnich latach postanowili wskazać, skąd myślenie niegdyś progresywnej strony zachodniego dyskursu przybrało nieliberalny paradygmat. (Z grona tych ostatnich wyróżnia się „The Identity Trap” Yaschy Mounka). To jednak, co u Williamsa szczególne, to skupienie się na określonym momencie dziejowym, który, z racji pandemii, był jakby „niebieskim oznajmiony cudem / I poprzedzony głuchą wieścią między ludem”, Amerykanów zaś wówczas „ogarnęło […] serca z wiosny słońcem / Jakieś dziwne przeczucie, jak przed świata końcem, / Jakieś oczekiwanie tęskne i radośne”.
Pisząc o 2020 roku, Williams zwraca uwagę na pokoleniowość doświadczenia ówczesnych protestów, które, podobnie jak towarzysząca im antyliberalna ideologia, zyskały szczególną popularność wśród generacji, która nie doświadczyła tego, co było jego udziałem: olbrzymiej nadziei związanej z końcem poprzedniej dekady i wyborem Baracka Obamy na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Generacja, którą ukształtował 2020 rok, nie pamiętała obietnicy postrasowego społeczeństwa, o której Williams pisał w autobiograficznym „Self-Portrait in Black and White”. W omawianej książce dodaje do ówczesnych rozważań: „Pesymizm dotyczący kwestii rasowych, wszechogarniająca bezradność, to było powietrze, którym oni oddychali […] Bardzo niewielu potrafiło poczuć […] pragnienie nakierowane na przekroczenie kategorii rasowych, które ja uznawałem za coś oczywistego”. Ci, którzy gremialnie wyszli na ulice latem 2020 roku, byli ukształtowani przez coś innego: nie było to już przekonanie, że skoro na prezydenta został wybrany czarnoskóry kandydat, to dekady walki o prawa obywatelskie ziściły się (jak stwierdził George W. Bush w porannym przemówieniu po sukcesie Obamy). To pokolenie wyrzeźbiła olbrzymia niepewność epoki Donalda Trumpa. Pragnąc ją przezwyciężyć, uciekało się do kategorii przyrodzonej tożsamości. Jednak „obsesja związana z tożsamością i rozmaitymi narracjami na temat marginalizacji i obsesji […] mogła kultywować podziały i obsesje, do zwalczenia których została stworzona”. Niepewność i obsesje przez całą epokę Trumpa narastały, a potem przyszła pandemia i zabójstwo Floyda, widziane przez Williamsa jako „wydarzenie […] tak niespodziewane, że zniszczyło ludzkie poczucie rzeczywistości”.
Pandemia i mord były, wedle Williamsa, iskrą, która padła na coś, co i tak od dawna się w Ameryce tliło: „Gdy wiosną 2020 roku świat się zatrzymał, już istniała długotrwała, wielowymiarowa potrzeba – potrzeba odczuwalna w wielu […] zakątkach amerykańskiej i lokalnej polityki – zbuntowania się przeciwko czemukolwiek”. (Jak u Nietzschego, który powiada w „Wiedzy radosnej”: „Energia młodych ludzi tylko czeka, by wybuchnąć […] podnieca ich nie sama sprawa, ale zapał wokół sprawy, niejako widok płonącego lontu”). Pierwsze miesiące 2020 roku to oczekiwanie wzmocniły, a swoje dołożyło przeniesienie się życia do mediów społecznościowych. Williams rozpoczyna książkę wspomnieniem tego, gdy przebywając we Francji w ramach kwarantanny, zobaczył wideo z zabójstwa Floyda. Podkreśla, że trafiło do niego nie przy okazji przeglądania gazet, lecz na Twitterze. Tak oto zaczęło się lato. Kiedy słońce nad Zachodem zaświeciło mocniej, ludzie oburzeni zdarzeniem z Minneapolis, a wcześniej trzymani miesiącami w domach, wyszli na ulice. Jednocześnie wyszło na nie coś jeszcze, czemu słońce nie było do tego wyjścia potrzebne, bo wcale go nie oświetlało.
Bunt
Książka Williamsa obfituje w cytaty z prasy i z Twittera (obecnie: X), które pojawiały się tamtego lata. Na początku mogą one irytować jako – na pozór – akcydentalne przykłady pewnych większych procesów i komentarze do przypadków, które dawno zostały zapomniane, w dodatku pełne wielkich, ogólnych pojęć i szerokich, niezdefiniowanych terminów. Ten stylistyczny zabieg jest przez Williamsa zastosowany z pełną świadomością. Eseista wskazuje, iż tym, co w istocie wylało się na ulice i do przestrzeni dyskursu latem 2020 roku, były „obezwładniające, monolityczne abstrakcje (kategoryzacje w rodzaju płci, gender, kolory skóry, rasy, religii) […], które nauczyliśmy się widzieć w sobie […], myląc własne interesy z tymi dotyczącymi bloku tożsamościowego, do którego zostaliśmy arbitralnie zapisani”. Sięgnięcie po kategorie wcześniej zarezerwowane dla dyskusji akademickich przez większe rzesze progresywnych Amerykanów było, wedle Williamsa, sięgnięciem po ratunek przed złem, które od kilku już lat miało dla nich swoją personifikację w postaci Trumpa.
Spowodowało to – jak przekonuje Williams – dwie konsekwencje. Pierwszą było osiągnięcie w sferze popularnego dyskursu niespotykanej wcześniej pozycji przez sprowadzających przedmioty dawnych akademickich sporów do „łańcuchów tautologii paru pojęć jak cepy” hochsztaplerów (na pierwszy plan w narracji Williamsa wysuwa się przede wszystkim Ibram X. Kendi). Drugą: zapomnienie, iż rzeczywistość niekoniecznie poddaje się „teoretycznemu żargonowi, uprzedzeniom i stereotypom […] [z] korporacyjnego i kampusowego języka amerykańskiej sprawiedliwości społecznej”. To, co zniknęło z amerykańskiej świadomości w 2020 roku, to konkret.
Efekty tego zniknięcia, oglądane z perspektywy kilku lat, bywają nawet zabawne. Oto mamy pewnego zajmującego się kulturą i językami Dalekiego Wschodu akademika, poddanego tamtego lata ostracyzmowi, gdy wymówił chińskie słowo, które przypominało angielskie nigger (Philip Roth powinien się cieszyć, że nie dożył spełnienia „Ludzkiej skazy”). Są też dobiegające ze wszystkich stron internetu nawoływania, by wyposażona w suty endowment fundacja wydająca magazyn „Poetry” – zajmujący się, jak sama nazwa wskazuje, poezją – wykorzystała środki z procentów, z których czerpie utrzymanie, na zwalczanie w Ameryce rasizmu.
Dalej: miasto Minneapolis, gdzie Floyd zginął, i gdzie władze zdjęte wstydem zastosowały się prędko do postulatów aktywistów, by abolish the police, później zaś – niespodzianka! któż mógł coś podobnego przewidzieć! – liczba zabójstw wzrosła tam o połowę. Mamy Portland w stanie Oregon, w którym protesty po śmierci Floyda obfitowały w szczególne wybuchy przemocy. Po 2020 roku zmieniło się ono zaś w przestrzeń regularnego looting, za sprawą którego wielki sklep firmy Apple w śródmieściu, niegdyś dostępny każdemu, „otoczony został wojskowymi barykadami, za sprawą których począł przypominać Checkpoint Charlie w 1980 roku; ku memu zdumieniu, na wejściu stał wyposażony w karabin strażnik, jakbym wchodził do supermarketu w Gwatemali”.
Społeczeństwo spektaklu
Wywrócenie porządku mogło tak wyglądać i mogło spowodować takie efekty, dlatego, że – twierdzi Williams – samo w sobie nie było, w pewnym sensie, realne. Na koniec eseju, omawiając populistyczną odpowiedź na lato 2020 roku – szturm na Kapitol z 6 stycznia 2021 roku – autor odnosi się do kategorii cywilizacji spektaklu Guya Deborda, w której „wszystko, co bezpośrednio żyte stało się własną reprezentacją”. W przypadku zdarzeń z lata, amerykański dyskurs tylko to przeistoczenie żytego w reprezentację wspierał. Dobrym przykładem tego wspierania jest podejście do masowych protestów, które przez liberalne media – wcześniej gardłujące za social distancing i odbywaniem kwarantanny w odosobnieniu – nie zostały określone jako siedliska covid-19, lecz obywatelskie czyny, których żaden przyzwoity człowiek nie może opuścić. (Łatwo można w tym ujrzeć również polski przypadek mediów, takich jak „Gazeta Wyborcza”, które wpierw przekonywały o zagrożeniu koronawirusem, lecz gdy jesienią 2020 roku na ulice wylały się protesty po wyroku Trybunału Julii Przyłębskiej, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zagrożenie, pyk!, zniknęło).
Inny kazus to rozgrywające się latem 2020 roku w amerykańskim dyskursie dyskusje na temat tego, czy kradzież nowego iPhone’a to tak naprawdę szlachetny opór przeciw rasizmowi, bo prawo własności to przecież dzieło białego człowieka. (Co istotne, przypomina Williams, sądy te wygłaszane były przez osoby czarnoskóre, co w dyskursie zyskało poklask ze względu na przekonanie, „iż nie są one tylko moralnie lepsze od białych, ale też lepsze w sensie poznawczym, posiadając wiedzę o rasie i rasizmie, która nie jest udziałem białych”). Abstrakcja w postaci kategorii whiteness usunęła z amerykańskiego myślenia konkret. Problem w tym, że konkret, jak to zwykle bywa – bez względu czy oznacza ukradzionego iPhone’a czy ludzkie życie – do końca usunąć się jednak nie dał.
Kozioł ofiarny
By tę nieusuwalność opisać, Williams stosuje kategorię kozła ofiarnego. W jej ramach podaje za przykład historię Jamesa Benneta – szefa działu opinii magazynu „New York Times”, który w 2020 roku był na dobrej drodze do objęcia stanowiska naczelnego redaktora tej gazety. Został jednak zmuszony do odejścia, bo opublikował op-ed pewnego republikańskiego senatora, w którym ten przekonywał, iż przemoc oraz looting na manifestacjach wymykają się spod kontroli. W tym samym dziale publikowali przedstawiciele Hamasu i Władimir Putin, jednak w tym przypadku redaktor „został zmuszony, by przyjąć zakumulowaną frustrację i symboliczną przemoc multietnicznej tłuszczy młodych pracowników i postronnych obserwatorów, którzy byli niewzruszeni w swoim przekonaniu o własnej racji i gniewie”. Wkrótce w konkurencyjnym „Washington Post” pojawił się pomysł rozwiązania tego galimatiasu: propozycja, by dziennikarze porzucili ideał neutralności, „nieudany eksperyment”. Głupie? A jakże. James Bennet oczywiście znalazł inną pracę. Wcześniej jednak jeden, konkretny człowiek został ofiarą wielkich abstrakcji.
Spektakl przemocy
Żyłem w roku 2020. Nie rozumiałem go, gdy się zdarzał, i wydaje mi się, że cały czas go nie rozumiem inaczej niż emocjonalnie. Nie jestem w stanie pojąć żywiołowości tamtego karnawału, będącego zarówno wielką fiestą, jak i spektaklem przemocy – nie jednej strony względem drugiej, ale każdego względem każdego, symbolicznej i fizycznej, do wyboru, do koloru. Nie pojmuję, skąd to szaleństwo – któremu od czasu do czasu ulegałem – się wzięło, i w polskim, i w światowym wydaniu.
Książka Williamsa, będąca świetną kroniką tego, co się wówczas w Stanach Zjednoczonych działo, tego nie wyjaśnia. Choć taki był zamiar autora, nie oczekiwałem, aby go spełnił, ponieważ nie sądzę, by jakikolwiek społeczny chaos dało się całkowicie wyjaśnić. Można pisać o przypadkach normatywnych rewolucji (w tamtym roku, także w Polsce, odbywających się na poziomie języka). Można pisać o przypadkach złożenia kogoś – człowieka, instytucji – w ofierze, czyli o kazusie Benneta. Można pisać o ideologicznych idiotyzmach czy o upadkach miast i społeczności. Zsumowane, wszystkie te opisy nie dadzą odpowiedniego, kompletnego wyjaśnienia. Ono, jak sądzę, może powstać wyłącznie w dorozumieniu, w ramach aforyzmu albo poetyckiej metafory. Książka Williamsa się do tej ostatniej zbliża – i to jest być może jej największą siłą. Ta metafora to metafora lata.
Trudno byłoby przecież oczekiwać, by wszystko to, czego nie da się obiektywnymi pojęciami opisać, zamknęło się w tej jednej porze roku. Podobnie przecież włoska „gorąca jesień” 1969 roku trwała dłużej niż kilka zazwyczaj chłodnych miesięcy. (Tak jak wojna chłopska w Niemczech, ostatnio opisana w pracy pt. „Summer of Fire and Blood”). Pisząc o tym jednym lecie, Williams zdradza pragnienie, które – jak sądzę – jest pragnieniem wielu jego liberalnych czytelników: by to, co się wówczas stało, zamknąć w tym dziwnym karnawale, wyłomie od normy.
Finał pracy Williamsa, w którym odnosi się do innego lata, tego z 2024 roku, i poprzedzającej je jesieni 2023 roku – pełnych antysyjonistycznych wystąpień na ulicach amerykańskich miast i uczelniach (znów: rozlanych na cały świat), tę metaforę kompromituje. I dobrze, że to robi. Pokazuje bowiem, że sowa Minerwy jeszcze nie odleciała i lato 2020 roku wciąż trwa, będąc wiosną albo zimą roku innego. Uprzytomnia (choć to zdarzenie miało miejsce już po wydaniu pracy Williamsa), że sezon na męczenników jeszcze się nie skończył. Był nim George Floyd, jest nim Charlie Kirk – jeden narkoman i złodziej, drugi chrześcijański faszysta – których konkretność utonęła w abstrakcjach. Tak długie trwanie tych protestów i związanych z nimi emocji oraz oczekiwań sprawia, że lato 2020 roku (wydarzające się także jesienią 2025) jest tak inne od przywołanych przeze mnie na początku niniejszego tekstu karnawałów.
„Jest” niekoniecznie musi oznaczać, że „będzie”. Po każdym karnawale, nawet tym najbardziej dzikim i najmocniej wypełnionym przemocą, przychodził okres uspokojenia (które jednocześnie nie oznaczało powrotu do przedkarnawałowego stanu rzeczy). Gdy i w naszej epoce nadejdzie, „Summer of Our Discontent” okaże się kluczowym dokumentem tego, w jaki sposób staraliśmy się sami swój czas zrozumieć, nim to zrozumienie było możliwe.
Ale się staraliśmy.
Książka:
Thomas Chatterton Williams, „Summer of Our Discontent”, Penguin Random House, 2025.
