Nie należy ufać wspomnieniom, zmieniają się w ciągu życia.
Agneta Pleijel, „Ślimaki i śnieg”
Jesień w polskich kinach stoi w tym roku pod znakiem skandynawskiej kinematografii. Do duńskiego „Ostatniego Wikinga” z Madsem Mikkelsenem dołączyły w listopadzie trzy produkcje z Norwegii: „Być kochaną” [2024] Lilji Ingolfsdottir oraz „Miłość” [2024] i „Sny o miłości” [2025] Daga Johana Haugeruda.
Najnowszy film norweskiego twórcy, zamykający jego miłosną trylogię (pierwsza część, „Seks”, jest dostępna na platformach streamingowych), wydaje się najbardziej spełnioną częścią cyklu. Przyniósł mu też trzy nagrody na tegorocznym Berlinale: Złotego Niedźwiedzia, nagrodę FIPRESCI oraz Nagrodę Gildii Niemieckich Kin Arthousowych. Dla wielu te wyróżnienia były zaskoczeniem – berlińskie werdykty słyną bowiem od lat ze swojego społeczno-politycznego charakteru, co ostatnio potwierdziły między innymi nagrody dla „Taxi” Dżafara Panahiego, „Synonimów” Nadawa Lapida, „Zło nie istnieje” Mohammada Rasoulofa czy „Dahomeja” Mati Diop.
Kaszmirowe fantazje
Tymczasem fabuła „Snów o miłości”, przynajmniej na pierwszy rzut oka, wydaje się pozbawiona społecznego pazura czy politycznego ładunku. Ostatni film Haugeruda można raczej porównać do lekkiego, ale ciepłego kaszmirowego sweterka, otulającego ciało w długie, ciemne wieczory. Jego główną bohaterką jest Johanne (wspaniała Ella Øverbye), siedemnastolatka, która zakochuje się w swojej nauczycielce. W oczach dojrzewającej dziewczyny profesorka języka francuskiego (Selome Emnetu) jest charyzmatyczna, piękna i czuła. Wydaje się nierealnym zjawiskiem, które nagle pojawiło się w jej życiu, by odmienić je na zawsze. Johanne, jak to w nastoletnim losie bywa, jest tym uczuciem oszołomiona i sama nie wie, co z nim zrobić.
Zjawiskowość tej młodzieńczej fascynacji podkreśla między innymi ciepła tonacja zdjęć, w których dziewczyna pojawia się u boku nauczycielki – wydają się one przeniesione wprost z romantycznych fantazji, rozpięte między snem i rzeczywistością. Niezwykłość kobiety podkreślają też noszone przez nią wełniane swetry. Jak się okazuje, dzierga je ona samodzielnie, w czym Johanne upatruje szansę na bliższy kontakt: zaczyna przychodzić do niej na lekcje z robienia na drutach. Tym samym odkrywa, że mieszkanie nauczycielki – pełne miękkich włóczek i ciepłego, lekko przygaszonego światła – jest takie jak obiekt jej zauroczenia, a może raczej: jej fantazja o tym obiekcie. Łagodne, przynoszące spokój. Ale też – jak się okaże – dużo goryczy.

Nazywanie świata
Platoniczne uczucie staje się dla Johanne tematem do pisania, czemu z radością przyklaśnie jej babcia, uznana poetka (w tej roli gwiazda norweskiego teatru, Anna Marie Jacobsen). Wkrótce potem rękopis miłosnego pamiętnika trafi także w ręce matki dziewczyny (świetna kreacja Ane Dahl Torp, którą mogliśmy ostatnio oglądać między innymi w „Brzydkiej siostrze” Emilie Blichfeldt). U niej jednak zachwyt nad literackim talentem córki miesza się z dyskomfortem, niepokojem i szeregiem pytań: jaki w rzeczywistości był charakter tej relacji? Czy na pewno nie doszło w niej do żadnych przekroczeń?
Dla samej Johanne ta platoniczna miłość od początku stanowi przedłużenie tego, o czym przeczytała ona w napotkanej przypadkiem książce – sadze rodzinnej „L’esprit de famille” [1979] Janine Boissard. W kilku scenach widzimy rozmarzoną bohaterkę pochłoniętą lekturą, przekładającą kolejne strony z wypiekami na twarzy, niemogącą się oderwać od jednego z miłosnych wątków. Słyszymy też jej głos z offu, który komentuje to, co dzieje się w jej nastoletnim sercu i głowie. Splata historię zakazanego, namiętnego romansu z własnymi przeżyciami. I trudno stwierdzić, na ile przytrafiają się one dziewczynie „naprawdę”, a na ile są częścią jej młodzieńczych, podbijanych lekturą Boissard wyobrażeń.
Te sceny wydają się kwintesencją kina Haugeruda, które czerpie swoją siłę właśnie z literatury. Sam autor jest zresztą nie tylko autorem scenariuszy swoich filmów, lecz także cenionym pisarzem. W „Snach o miłości”, podobnie jak w innych filmach Norwega, wrażenie robią rozbudowane, precyzyjnie skonstruowane dialogi, subtelnie posuwające akcję do przodu. Nie bez powodu Haugeruda często porównuje się do Erica Rohmera. Jego kino jest utkane z długich rozmów postaci, które uparcie analizują swoje emocje. Kwestionują wybory, obracają je w słowach, przyglądają się sytuacjom ze wszystkich możliwych stron. Bohaterowie Haugeruda czują potrzebę, a nawet egzystencjalną konieczność nazywania wszelkich pojęć i zjawisk oraz konfrontowania swych poglądów lub intuicji z drugim człowiekiem. Tak jakby przez sam akt mówienia chcieli opisać i zatrzymać to, co nieuchwytne, dotrzeć do sedna swojej relacji ze światem. Być może nawet: sedna samej rzeczywistości.

Wyśnione miłości
Podobnie jak u autora „Zielonego płomienia” [1986], rozmowa staje się u Norwega kluczowym elementem kina, sycącą go materią. Ma różne odcienie i smaki, a co więcej: zostaje zrównana z samym przeżyciem. Bo dopiero opowiedzenie doświadczenia (realnego lub wyśnionego) na głos wydaje się powoływać je do istnienia.
Dyskusje o życiu często zmieniają się też w debaty o tak zwanych większych, pisanych wielką literą sprawach. O wolnej woli, poszukiwaniu szczęścia, zasadach społecznego współżycia, śmierci i duchowości. Nierzadko przypominają zwierzenia u terapeuty: bo w trakcie tych intymnych konfrontacji bohaterowie pozostają jednocześnie nadzy i wyjątkowo czujni – zarówno na własne emocje, jak i na sam język. Oraz jego złudne możliwości i ograniczenia.
To wyczulenie na język można było zauważyć już w „Naszych dzieciach” [2019] – znakomitym dramacie Haugeruda, gdzie zagrała większość aktorów powracających potem w trylogii. Ella Øverbye wcieliła się tam w trzynastoletnią Lykkę – córkę socjaldemokratycznego polityka, która wdała się w tragiczną w skutkach bójkę ze szkolnym kolegą, synem polityka prawicy. Fabuła filmu szybko zmieniła się w psychologiczne śledztwo: zarówno rodzice, jak i nauczyciele zaczęli prowadzić ze sobą szczegółowe, wielogodzinne rozmowy – wszystko po to, by odtworzyć przebieg wydarzeń i dotrzeć do prawdy o tym, co naprawdę się stało.
Z równie misternym śledztwem oraz przedstawieniem historii z różnych perspektyw mamy do czynienia także w otwierającym trylogię „Seksie”. Film rozpoczyna piętnastominutowa scena rozmowy dwóch zamężnych kominiarzy, w której jeden z nich (Thorbjørn Harr) opowiada o swoim homoerotycznym śnie, a drugi (Jan Gunnar Røise) – o niedawnej seksualnej przygodzie z mężczyzną. Po tym dialogu, który zamienia się w deszcz intymnych wyznań, Haugerud zaprasza nas do dalszej historii. Rozwija osobno wątki obu bohaterów, którzy próbują nazwać przytrafiające im się życiowe perypetie; konfrontują się z tym, co najbardziej niewygodne. Tajemnicze sny i nieoczekiwane przygody na boku odsłaniają małżeńskie kryzysy, ale też coś więcej: trudną do przewidzenia przypadkowość ludzkiego doświadczenia, niemożność zredukowania życia do jednoznacznych kategorii.
Niekończące się dialogi powracają także w świetnej „Miłości”, gdzie główną bohaterką jest Marianne (Andrea Bræin Hovig), lekarka w średnim wieku, singielka z pozornie poukładanym życiem. O ile akcja „Seksu” rozgrywała się w ciągu paru wiosennych dni, a „Sny o miłości” głównie jesienią i zimą, o tyle historia Marianne dzieje się w środku norweskiego lata. Dni są jeszcze jasne i długie – skłaniają do odkrywania siebie na nowo i do częstszych wycieczek promem, które staną się głównym lejtmotywem tej kameralnej opowieści. Marianne wydaje się twardo stąpać po ziemi i mieć wszystko pod kontrolą, ale szybko okazuje się to ułudą. Tak naprawdę skrywa w sobie masę wątpliwości oraz spychanych głęboko pragnień, które sama (na pohybel społecznym oczekiwaniom) próbuje zrozumieć i nadać im właściwe miejsce.

Trzy kobiety
W „Snach o miłości” Haugerud jeszcze bardziej niż dotąd zasiewa wątpliwości – również odnośnie samych przedstawianych wydarzeń. Czy to, co widzimy na ekranie, jest prawdziwym wspomnieniem bohaterki? Co jest tu rzeczywiste, a co należy do porządku fikcji? Jaka jest granica pomiędzy realnym przeżyciem oraz autokreacją i fantazją? I wreszcie: czy taka granica ma w tym wypadku jakiekolwiek znaczenie?
W ostatniej części trylogii jeszcze częściej mamy też do czynienia z podważaniem narracji i różnymi wersjami rzeczywistości. Choć początkowo poznajemy tę historię za pośrednictwem pierwszoosobowej opowieści Johanne, to w pewnym momencie pojawiają się też inne interpretacje zdarzeń, kolejne filtry. Bo przecież zupełnie inną perspektywę ma w tym świecie nastoletnia dziewczyna, a zupełnie inną: babcia, matka i sama nauczycielka – która staje się tu nie tylko obiektem uczuć, ale też literackiego natchnienia; uprzedmiotowionym tematem młodzieńczych egzaltacji i fantazji.
Filmowe bildungsroman Haugeruda staje się tym samym opowieścią o spotkaniu kilku pokoleń kobiet – o mniej lub bardziej gwałtownych generacyjnych zderzeniach i różnych doświadczeniach feminizmu, z których każde zdaje się wnosić do tej historii coś osobnego, wyjątkowego.
Te dodatkowe, nakładające się na siebie spojrzenia, sprawiają, że „Sny o miłości”, podobnie jak cała trylogia, są obrazem głęboko humanistycznym, unikającym psychologicznych uproszczeń. Przedstawiają życie (głównie to uczuciowe) nie jako coś, co da się jakkolwiek zaplanować, a raczej jako sumę trudnych do przewidzenia przeżyć. Haugerud zagląda w głąb relacji nie po to, aby potwierdzić swoje hipotezy, ale by czegoś naprawdę się o nich dowiedzieć. I robi to z taką samą empatią oraz uważnością – bez względu na to, czy opowiada o kryzysach wieku średniego, czy o młodzieńczym, pękającym na kawałki sercu.

