
Jest taki obiegowy cytat Hakima Beya, ostatniego z anarchistów: „Kiedy śpimy, śnią się nam tylko dwie formy rządów – anarchia i monarchia. Śnić o demokracji? O socjalizmie? Niemożliwe”. Ta myśl wielu uwodzi, wielu zatrzymuje i nie myślą już dalej. Bo demokracja to myślenie. A oni wolą spać.
Ten cytat przypomniałem sobie po pierwszych kilkunastu stronach wspaniałej książki „Król Warmii i Saturna” Joanny Wilengowskiej. Autorka oddaje głos swojemu ojcu, ostatniemu z Warmjoków, którego skrzętnie obserwuje, zapamiętuje i nagrywa, aby zachować resztki kultury warmińskiej, ale i swoją rodzinną pamięć. Rzecz warta zrobienia, bo spis powszechny wymienia stu pięćdziesięciu Warmiaków, szala się waży. Przybędzie ich w przyszłości czy odejdą w niepamięć? Oto stawka książki.
Król i jego królestwo
Król jest tu wehikułem dla mitu i jego palec zdecydowanie naciska na szalę. Historycznie Warmia była przecież w jakimś pokątnym stosunku do władzy królewskiej. Po Prusach rządzili w niej Krzyżacy, potem biskupi warmińscy, następnie Fryderyk II. Polskiego króla nie widziano tu chyba od czasów Jagiełły, który też był tam przecież ledwie przejazdem.
Ale córka obstalowuje króla i sama w ten sposób staje się księżniczką. Ma to wymiar bajkowy, senny, niczym ze zdania Hakima Beya. W książce co rusz przywoływany jest anarchiczny wymiar dwóch wojen i próba odtworzenia po nich porządku – jednak już tylko we własnej głowie, tylko dla siebie. Tu znów warto wrócić do Beya i jego myśli, że dużych rewolucji we współczesnym świecie nie da się robić, ale można robić tak zwane autonomiczne strefy tymczasowe – z własnymi prawami, porządkiem, kulturą.
I tak autorka podejmuje się odtworzenia dla szerokiego odbiorcy królestwa warmińskiego. Nie jestem w stanie oddać piękna tej opowieści – nie chcę podawać wszystkich warmińskich słówek (jest słowniczek! – na przykład na jabłka mówi się na Warmii „jopki”!), którymi usiany jest tekst, nie chcę mówić o sile miłości poddanej do króla – zachęcam do lektury – ale chcę się przyłączyć do tego królestwa. I opowiedzieć, dlaczego to poddaństwo ma sens.
Pamięć i miłość
W tekście pada pytanie, czy możemy sobie wyobrazić Sycylię bez Sycylijczyków, Wielkopolskę bez Wielkopolan – i jest to pytanie retoryczne. Zatem skoro nie, dlaczego za coś zupełnie zwyczajnego bierzemy Warmię bez zamieszkujących ją przez kilkaset lat Warmiaków. Co się stało z naszą pamięcią, że traktujemy tę zagładę jako rzecz oczywistą. Siła tych słów nie zależy od ich wyjątkowości. Równie dobrze można pytać o Żydów, Rusinów, Olendrów czy Niemców z Dolnego Śląska. Siła pytania zależy od osobistej wagi przywołanego obrazu.
W wykładzie noblowskim Czesław Miłosz wspominał podróż żurawiem, którą opisuje Selma Lagerlöf. Z żurawia (jak z drona) widać wszystko w pomniejszeniu, detale widziane z dołu budzą czułość. Podobny obraz buduje Wilengowska. Kraina (zwana przez autorkę tomahawkiem od jej kształtu) od Fromborka po Olsztyn, od Reszla po Gietrzwałd, widziana jest w całości, która zawiera potencjalnie nieskończoną liczbę detali, z których każdy jest istotny. Już choćby rodzaj indeksu, który przedstawia autorka do całej kultury warmiackiej, jest dowodem tej miłości. Nie tylko dla niej czy tych stu pięćdziesięciu osób, które także deklarują tę tożsamość, ale przez siłę obrazu dla wszystkich, którzy muszą poddać się nowej rzeczywistości. Każdy poeta i logik wie, że liczą się tylko definicje enumeracyjne, to one tworzą światy kompletne, a na takim poziomie szczegółu operują tylko dwa uczucia. Miłość i nienawiść, które jak mówi Saint-Simon mają ten sam nerw.
Aby nie nienawidzić, należy kochać: „Miłuj bliźniego-oszusta sercem, w którym także jest fałsz” (notabene fatalne tłumaczenie) napisał W.H. Auden w „Gdy szedłem raz wieczorem”. To oczywiście łatwo powiedzieć, ale są tacy ludzie albo takie relacje, w których powiedzieć to łatwiej. Skalę takiej miłości widać ostatnio w chłopomanii, wcześniej w ratowaniu od zapomnienia sztetli i historii polskich Żydów, jeszcze wcześniej polskich kresów, a teraz jesteśmy w trakcie odkrywania własnej miłości do tak zwanych Ziem Odzyskanych.
Córka i heimat
Ta historia jest mityczna także z innego powodu. Podczas lektury, która jest przecież także pokątną relacją ze spraw rodzinnych, zastanawiałem się, kiedy w końcu pojawi się matka autorki, skoro cały czas przywoływany jest ojciec. Matka nie pojawia się tam jednak ani razu. Matką w „Królu Warmii i Saturna” jest nie kto inny niż sama ziemia. Heimat, która – z „morskiej piany”, a właściwie głębokiej skiby i siły pamięci ojca – rodzi alter ego Joanny Wilengowskiej. Ta książka to przede wszystkim opowieść o relacji między ojcem i córką. Literatura raczej nie podsuwa tu łatwych rozwiązań. Zresztą podobnie jak w opowieściach o relacji między ojcami a synami. Może to w ogóle sprawa ojca, że zamiast miłości przynosi dzieciom trud (dobrze, że ich nie pożera!), który tak dobrze upraszczają mity.
Wilengowska musi mieć tego świadomość i całą historię ustawia tak, jakby chciała odwrócić ten wektor. Autorka jest niczym Antygona, która na starość zaopiekowała się swoim ojcem Edypem i prowadziła go ślepego przez Grecję. Widzę ich przy stole na jedenastym piętrze olsztyńskiego bloku, gdzie Zygfryd Wilengowski próbuje przypomnieć sobie szczegóły swojego dawnego życia, których akuszerką staje się jego córka. Może dlatego tak często autorka mówi w książce o powszechnym prawie pamięci: że na końcu życia najlepiej pamiętamy jego początek. I dlatego książkę warto przeczytać nie tylko ze względu na Warmię czy magiczne odtworzenie niebyłej już historii, ale aby poczuć siłę uczucia między córką a ojcem. Nawet wtedy, gdy autorka – jakby przestając rozumieć mityczność tej historii – zaczyna z odrazą, a może i nienawiścią, napadać na warszawiaków, kolejnych najeźdźców, psujących matczyny, warmiński krajobraz.
Dworzanie
Ale zaraz, król ma swój dwór, prawda? Ponieważ jest to próba relacji z Nagrody Literackiej Gdynia powinienem opowiedzieć i o reszcie. Niechże to one stworzą dwór dla tej jednej powieści, która zrobiła na mnie największe wrażenie. W kategorii poezja wyróżniono Anouk Herman za tom „Silesian Gothic”, w kategorii proza: Elżbietę Łapczyńską za powieść „Mowa chleba”, w kategorii przekład na język polski: Agnieszkę Kowaluk za przekład powieści „Dane odosobowe” Elfriede Jelinek.
Każdej z tych książek – jak to dworzanom – przydałaby się krótka charakterystyka, podobnie jak i samej „Gdyni”. Bo „Gdynia”, jak wszystkie nagrody literackie, promuje dworski wzorzec życia literackiego. I znów jest o śnie, o niechęci do zrozumienia, że ostatecznie omnis moriar – wszyscy umrzemy, hierarchie są dynamiczne, a twórczość mimo wszystko demokratyczna i nie potrzebuje dworzan ani królów. Buntuję się, przynajmniej obśmiewając ten porządek. Ale zarazem sny o nagrodach i panowaniu, królach i bezprawiu są tym, co napędza miłość i pragnienie życia wiecznego.
Tegorocznym królestwem Gdyni, oprócz króla z Warmii, rządzą książki łączące osobność doświadczeń i uniwersalizm zarazem. Zatopiony w queerowym przeżywaniu krajobraz i małe ojczyzny (Anouk Herman), opowieść o jednostce i społeczeństwie, które stawia ją w roli ofiary albo kata (Elfriede Jelinek) i rumuński sierociniec, który staje się nowym wzorem piekła (Elżbieta Łapczyńska). W tym sensie wszystkie te książki, łącznie z książką Wilengowskiej, są o tym, co jest już przeszłością czy „tradycją” i tym, jak spotyka się ona z nieznaną przyszłością. Gdynia jest zresztą dość nowym miastem, więc wciąż jeszcze potrafi śnić przyszłość ze snów swoich gości.
Książka:
Joanna Wilengowska, „Król Warmii i Saturna”, wyd. Czarne, Wołowiec 2024.
