Krótka historia filmowego cyklu „Na noże” jest bardzo pouczająca i wiele mówi o funkcjonowaniu dzisiejszego kina. Wszystko zaczęło się od tego, że Hollywood, coraz bardziej desperacko szukające nowych/starych pomysłów, postanowiło wskrzesić – wydawałoby się martwą – formułę kina detektywistycznego spod znaku Agathy Christie. Ale właśnie „wskrzesić formułę”, a nie dokonać kolejnej adaptacji literackiego oryginału – jak to uczynił Kenneth Branagh, ekranizując dwie klasyczne powieści angielskiej pisarki („Morderstwo w Orient Ekspressie” [2017] i „Śmierć na Nilu” [2022]). W tej reaktywacji nie chodziło też o kurczowe trzymanie się reguł gatunku, ale potraktowanie ich z komediowym dystansem, żonglowanie fabularnymi schematami i oczekiwaniami widowni.
Wietrzenie stereotypów?
To była jednak tylko połowa pomysłu. Drugą była odważna i zaskakująca decyzja obsadowa: w roli współczesnego Herkulesa Poirot (nazwiskiem Benoit Blanc) wystąpił Daniel Craig, przystojny, męski, niemal już zrośnięty z rolą Jamesa Bonda. Przewrotny koncept, zważywszy, że siłą detektywów z klasycznych kryminałów nigdy nie był atrakcyjny wygląd czy męska krzepa, ale inteligencja, instynkt psychologiczny, logika wnioskowania. Oczywiście, powierzając główną rolę Craigowi, nie tyle chodziło o przewietrzenie stereotypu – niby dlaczego przystojniak nie może być bystry? – co o przyciągnięcie publiczności.
I udało się. Pierwszy film cyklu okazał się sukcesem frekwencyjnym i finansowym – dochód ośmiokrotnie przebił koszty produkcji. Idąc za ciosem, zrealizowano drugi, „Glass Onion. Film z serii «Na noże»”, tym razem już pod egidą coraz bardziej ekspansywnego na rynku Netflixa. Nie był to dosłownie sequel, gdyż oba filmy łączyła jedynie postać głównego bohatera – bardziej można było mówić o drugim odcinku jego detektywistycznych przygód. W przeciwieństwie do „Na noże”, który rozgrywał się w wielkim, ponurym domiszczu, „Glass Onion” został zlokalizowany w pięknej scenerii, na słonecznej greckiej wyspie, jednak generalny schemat pozostał identyczny: izolowane miejsce, zamknięty i niezbyt liczny krąg podejrzanych, końcowa mowa prowadzącego śledztwo, w której wyjaśniał całą sprawę i wskazywał sprawcę zbrodni.
W obydwu filmach było jednak coś więcej niż tylko zręczna, poprowadzona z przymrużeniem oka intryga kryminalna. Twórca cyklu, scenarzysta i reżyser Rian Johnson nie zamierzał poprzestawać na wątku sensacyjnym, chciał przy okazji powiedzieć kilka słów o dzisiejszej rzeczywistości i miał nieukrywane ambicje – nazwijmy to tak – satyryczne. Zarówno w jednym, jak i w drugim filmie nakreślił złośliwy portret zamożnego, uprzywilejowanego społecznie środowiska. W pierwszym była to snobistyczna WASP-owska rodzina zamordowanego autora poczytnych kryminałów Harlana Thrombeya (córka-deweloperka, syn-wydawca pasożytujący na popularności książek ojca, synowa właścicielka firmy promującej „zdrowy i uduchowiony” tryb życia, zepsuty pieniędzmi wnuk-playboy i inni) W „Glass Onion” – ściągnięci z całego świata znajomi właściciela wyspy, potentata w branży technologicznej Milesa Brona (współpracujący z nim naukowiec, ambitna polityczka, projektantka ubrań i influencerka, prawicowy wideobloger i inni). W obydwu opowieściach przeprowadzono prześmiewczy atak na współczesne elity (wszystkich tych „bogatych, sławnych i wpływowych”), co zawsze może liczyć na wdzięczny odbiór widowni (nie tylko frustratów i zawistników) i co czyniło „Na noże” dalekim krewnym filmów takich jak „W trójkącie” Rubena Ostlund czy seriali w rodzaju „Biały Lotos”. Pewien paradoks cyklu, któremu w dużym stopniu zawdzięczał swoją popularność, polegał więc na tym, że sama formuła była uroczo staroświecka, ale zawartość – jak najbardziej aktualna, wzięta niemal z pierwszych stron gazet. Chociażby w postaci Brona, rzekomego wizjonera i proroka nowego świata, nietrudno było odnaleźć rysy Elona Muska.
W kogo tym razem uderzy Rian Johnson?
Prałat fundamentalista i były bokser
Zacznijmy od fabuły. Młody ksiądz Jud (Josh O’Connor), były bokser, który zabił na ringu swojego przeciwnika (i nadal ma pięściarskie odruchy), zostaje karnie zesłany do parafii w małym miasteczku w stanie Nowy Jork (warto w tym miejscu wspomnieć, że choć film dzieje się w USA, to kręcony był pod Londynem, co sprawia, że panuje w nim bardziej angielski niż amerykański klimat). Na czele parafii stoi ksiądz Jefferson Wicks (Josh Brolin z lwią grzywą), wściekły fundamentalista, który wierzy, że w sytuacji postępującej laicyzacji świata Kościół katolicki powinien aktywnie przeciwstawiać się zjawiskom takim jak liberalna obyczajowość, ideowa różnorodność oraz działalność, cytuję, „feministycznych marksistowskich dziwek” (skąd my znamy ten język?). Zważywszy że chce wychować swoich wiernych na karnych żołnierzy na froncie politycznej i kulturowej wojny, w swoich kazaniach rozmyślnie obraża tych parafian, którzy się do tej roli nie nadają (w krótkiej migawce widzimy parę młodych mężczyzn, przypuszczalnie gejów, wychodzących z kościoła w trakcie mszy). Jego wykluczająca, nienawistna retoryka okazuje się skuteczna – udaje mu się zgromadzić wokół siebie nieliczną, ale lojalną grupkę wyznawców, wpatrzonych w niego jak w święty obrazek i gotowych wskoczyć dla niego w ogień (nawet piekielny). Czego by nie zrobił i czego nie powiedział – może liczyć na ich bezkrytyczne poparcie.
Wicks cynicznie wykorzystuje tu fakt, że są to na ogół ludzie nieszczęśliwi i zdesperowani, pragnący pocieszenia i nadziei. Jest tu poczytny niegdyś pisarz science fiction (Andrew Scott), którego literacka gwiazda przygasła. Jest miejscowy lekarz (Jeremy Renner), który po porzuceniu go przez żonę wpadł w alkoholizm. Jest wzięta prawniczka (Kerry Washington) i jej adoptowany syn (ich relacja rodzinna okaże się zresztą bardziej skomplikowana), prawicowy influencer marzący o politycznej karierze (Daryl McCormack). Jest też wybitna wiolonczelistka (Cailee Spaeny), która, po zapadnięciu na ciężką chorobę powodującą ataki paraliżującego bólu, widzi w Wicksie ostatnią szansę na cudowne ozdrowienie.
Oprócz członków tej swoistej sekty poznajemy również oddaną Wicksowi i pobożną do granic szaleństwa administratorkę parafii (Glenn Close) oraz podkochującego się w niej kościelnego (Thomas Haden Church).
Jak łatwo się domyślić, Wicks jest bardzo niezadowolony z przybycia młodego księdza, widząc w nim konkurenta w walce o rząd dusz. Stara się więc od początku go zmarginalizować, przy każdej okazji podważa jego autorytet, prowadzi intrygę przeciw niemu i publicznie upokarza. Chętnie też wprawia nieśmiałego wikarego w zakłopotanie, zmuszając go do wysłuchiwania spowiedzi, w której szczegółowo opisuje swoje praktyki masturbacyjne. Jud reprezentuje też kompletnie inny styl uprawiania swojego posłannictwa, konflikt między nimi jest więc nieunikniony.
Zabójstwo niemożliwe
I oto podczas wygłaszania homilii w Wielki Piątek Wicks zostaje zamordowany. To, że do zabójstwa dochodzi w okresie Wielkanocy, nie jest przypadkowe. Zgodnie ze swoim tytułem – „Żywy czy martwy” – film w prześmiewczy i nieco bluźnierczy sposób nawiązuje do fundamentalnego wierzenia chrześcijaństwa: zmartwychwstania Chrystusa.
Ale to dopiero potem. Na razie widzimy prałata leżącego z nożem w plecach na posadzce małego pomieszczenia w bocznej nawie kościoła, gdzie wstąpił na chwilę na oczach obecnych na mszy wiernych. Zagadka polega na tym, że nikt po nim już tam nie wchodził, nikt też w środku na niego nie czekał i nie wyszedł na zewnątrz po jego zasztyletowaniu – chyba że był zdolny do przenikania przez grube kościelne mury. Wygląda to zatem na jakąś magiczną sztuczkę – słowo „cud” w tym kontekście nie wydaje się odpowiednie.
Jednak w historii powieści detektywistycznych tak zwane „zabójstwo niemożliwe” pojawiało się niejednokrotnie, stanowiąc wyjątkowo trudne – a przez to kuszące – wyzwanie dla ich autorów. W jednej ze scen filmu miga okładka książki „Hollow man” nieco zapomnianego dziś pisarza Johna D. Carra, który ten rodzaj zabójstwa („zagadkę zamkniętego pokoju”) uczynił swoją specjalnością.
Jak do niego „technicznie” doszło i kto jest jego sprawcą? Zgodnie z regułami gatunku rychło okazuje się, że niemal każdy z fanatycznych wyznawców Wicksa miał jakiś ukryty powód, aby go uśmiercić. Ale naturalnie podejrzanym numer jeden jest Jud: człowiek mający problem z kontrolą gniewu, o którego konflikcie z proboszczem wiedziała cała parafia i który w nagranej z nim rozmowie niedwuznacznie mu groził. Nic dziwnego więc, że komendantka miejscowego posterunku (Mila Kunis) jest całkowicie przekonana o jego winie.
Detektyw i jego pomocnik
Nie wierzy w nią jednak detektyw Blanc (Daniel Craig, nieco postarzały, z dłuższymi włosami, ale wciąż w eleganckim trzyczęściowym garniturze). Słynny detektyw każe na siebie dość długo czekać, pojawia się na scenie dopiero po trzech kwadransach, ale natychmiast energicznie zabiera się do pracy. Zaś podczas dochodzenia nie tylko nie traktuje Juda jako głównego podejrzanego, ale czyni go niemal swoim asystentem.
W cyklu „Na noże” to nic nowego. W obydwu wcześniejszych tytułach Blanc również miał jakiegoś pomocnika czy sojusznika – i z reguły była to osoba mająca najmocniejszy motyw, aby popełnić zabójstwo. W „Na noże” – latynoska opiekunka zamordowanego patriarchy, który zamierzał przekazać jej w spadku swój ogromny majątek. W „Glass Onion” – niegdysiejsza partnerka biznesowa Brona, która pomogła mu zbudować finansowe imperium, a następnie została wyeliminowana z interesu.
Tu jest nieco inaczej. Obie kobiety, choć wyraziście nakreślone i zajmujące w opowieści wiele miejsca, były jednak postaciami drugoplanowymi. Natomiast w „Żywym czy martwym?” Jud jest głównym bohaterem filmu. To jego osoba obchodzi nas najbardziej, to jemu – z powodu wciąż dręczącego go poczucia winy – współczujemy, to jego skomplikowana historia znajduje się w narracyjnym centrum. Blanc zostaje odsunięty na dalszy plan. Trzeba jednak przyznać, że Craig wydaje się pogodzony ze swoją drugoplanową rolą, nie stara się wepchnąć przed O’Connora i między dwoma aktorami jest naturalna chemia. Wspólnie tworzą bardzo sympatyczny duet, który chce się oglądać.
Słowne dowcipy i poważne refleksje
Nic więcej nie zdradzę, aby nie spoilerować, powiem tylko, że „Żywy czy martwy?” wydaje mi się najlepszym filmem cyklu, choć niepozbawionym drobnych słabości. Zabójstwo „niemożliwe” jest najtrudniejsze do racjonalnego wyjaśnienia, trzeba tu naprawdę zdrowo pokombinować – i choć robi się to pomysłowo, to i tak intryga sprawia wrażenie przesadnie zagmatwanej. Także końcowy monolog Blanca, sięgający do mrocznej historii parafii, którą poznajemy w ekspozycji filmu, jest zdecydowanie za długi i mimo mozolnych wyjaśnień, pewne wątpliwości pozostają. Satysfakcja, której dostarczają nam kryminały (czytane czy oglądane), polegająca na przywróceniu porządku (także moralnego) w świecie chaosu, nie jest tutaj pełna.
Jednak żartobliwa, komediowa konwencja pozwala łatwiej przejść do porządku nad nieco naciąganymi rozwiązaniami. Humor filmu jest przy tym niezłej klasy, cienki i elegancki. Częściej słowny niż sytuacyjny – niektóre wygłaszane kwestie są bardzo dowcipne (na przykład komentarz gospodyni księdza na widok malunków pozostawionych na jego rodzinnym grobowcu).
Mocną stroną filmu jest też aktorstwo, choć nie wszyscy wykonawcy mają tu równe szanse i potencjał niektórych z nich (chociażby Mili Kunis) trochę się marnuje. Ale jeśli chodzi o pierwszy szereg, trudno mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Daniel Craig gra na swoim ustalonym wysokim poziomie, choć to Josh O’Connor i Glenn Close stwarzają tu najlepsze aktorskie kreacje, momentami prawdziwie olśniewające.
Przy całym swoim komediowym odchyleniu, film nie ucieka od poważnych pytań i bynajmniej nieżartobliwych społecznych komentarzy. Tym razem pod ostrzałem znajduje się Kościół katolicki, w którym do głosu dochodzą tacy pasterze jak Wicks – głoszący ewangelię nienawiści, wykluczający i szczujący, chętnie wchodzący w ideowy sojusz ze skrajną prawicą. Takich księży i w Polsce nie brakuje, i to na najwyższych piętrach kościelnej hierarchii, „Żywy czy martwy” może więc u nas liczyć na żywy i przychylny odbiór.
Dwie twarze Kościoła
Trzeba tu jednak zaznaczyć, że Johnson nie jest jakimś zawziętym, radykalnym antyklerykałem i jego obraz współczesnego Kościoła umyka jednoznacznej ocenie. Wszak należy do niego także Jud, będący całkowitym przeciwieństwem Wicksa: ksiądz z powołania, szlachetny idealista traktujący swoje posłannictwo z pokorą, typ dobrego pasterza dbającego o swoje stadko owieczek. Są to jakby dwie twarze dzisiejszego Kościoła, a ponieważ ta ładniejsza jest zarazem młodsza, można mieć nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone i że w przyszłości duszpasterze tacy jak Jud będą nadawać w nim ton. Choć nie wiem, czy nie jest to założenie nadmiernie optymistyczne.
Tak jak obraz instytucjonalnego Kościoła nie jest tu jednostronny, tak i stosunek reżysera do religii jest naznaczony pewną ambiwalencją. Czy religia jest jednym wielkim oszustwem, czy też wydobywa z nas głęboko ukrytą prawdę? Prowadzi się tu dyskusje na ten i podobne tematy, a dobór „dyskutantów” jest szeroki; oprócz dwóch reprezentujących skrajne postawy księży mamy tu również zadeklarowanego ateistę w osobie Blanca. Detektyw sam siebie nazywa „dumnym heretykiem klękającym na ołtarzu racjonalności” i jest tej autodefinicji wierny.
Wnioski z tej dyskusji nie są może odkrywcze czy oryginalne, ale w filmach o czysto komercyjnym charakterze taka porcja refleksji i rozważań na poważne tematy nie zdarza się często. Proszę się jednak nie obawiać, że zdominują one film. „Żywy czy martwy” to przede wszystkim rozrywka, w dodatku na dobrym poziomie, niegłupia i przyjemna. Osobiście też wolę, gdy bohaterem masowej wyobraźni staje się detektyw-mózgowiec, a nie superbohater o nadprzyrodzonych zdolnościach.
Film:
„Żywy czy martwy. Film z serii «Na noże»”, reż. Rian Johnson, USA 2025.
Tytuł dostępny na platformie Netflix.