Paweł Majewski

Sny o potencji

Świeżo przełożonej najnowszej powieści Edmunda White’a – „Hotel de Dream” – towarzyszy wznowienie znacznie starszego przekładu jego najbardziej znanej powieści – „Zuch”. Nie o przekładach będzie tu jednak mowa, lecz o samej materii powieściowej.

Autora często pytano, czy bohater „Zucha” ma jego cechy autobiograficzne. To trochę tak, jakby pytać, czy powieści Geneta są pamiętnikami. Nie bez przyczyny White spędził wiele lat, gromadząc materiały do biografii Geneta – proza obu tych twórców jest zbudowana w dużej mierze z fantazmatów. Różnica tkwi w rozmachu.

Genet w snutych przez siebie opowieściach o złodziejaszkach i wykolejeńcach, o marynarzach i dezerterach, konsekwentnie rozbijał zasady rządzące społeczeństwem, w którym żył, perfidnie i trafnie wymierzał swoją wyobraźnią trajektorie mające ugodzić francuskie mieszczaństwo z połowy XX wieku w każdy czuły punkt. Wyrzucony przez nie poza nawias społeczny, odpłacał się, nawias ten demontując. Jego Matka Boska Kwietna (w cywilu Louis Culafroy) zwiastowała Queer, kiedy Judith Butler nie było jeszcze na świecie. Sartre zobaczył w Genecie sojusznika w walce z burżujem i namaścił go (czy nawet ustawił) na siedmiuset stronach „Świętego Geneta”, kreując wyrzutka na trickstera. Z tej książki, zdominowanej gadulstwem, jak wszystko, co Sartre napisał, ostanie się może to jedno zdanie, sformułowane w imieniu jej bohatera: „Moje zwycięstwo jest czysto słowne, a zawdzięczam je bogactwu wyrażeń”.

White również dysponuje bogactwem wyrażeń. Jego proza nasycona jest metaforami wywodzącymi się z najświetniejszych dokonań dwudziestowiecznej poezji amerykańskiej. Lecz White nie urządza w niej wystawnego spektaklu pożądania ani też nie podważa podstaw amerykańskiej demokracji zuchwałą polityką retoryczno-seksualną. Jego głos jest nieśmiały, stłumiony i intymny. O ile Genet był pisarzem wściekle szamoczącym się z rzeczywistością społeczną, o tyle White (przynajmniej w „Zuchu”) udaje, że jej nie widzi, omija ją, patrząc w inną stronę. A przecież jest to jednak ta sama strona. Bo innej nie ma.

Tak więc, kiedy bohater „Zucha”, którego imienia i nazwiska nie poznajemy (jest więc, powiedzą niektórzy, gejowskim Everymanem, a inni stwierdzą, że jest pustym miejscem Królowej), wylicza cechy świadczące o męskości, jakie obowiązywały w jego szkole i przy czwartej z nich zastrzega, że nie pamięta, czy dziewczyny oglądały sobie paznokcie przy dłoni zgiętej, a chłopcy przy wyprostowanej, czy też na odwrót – w tej drobnej uwadze przejawia się jego rozdwojone widzenie. Jednocześnie bowiem podręcznikowym gestem ujawnia on umowność i doraźność norm społecznego performance’u płciowego – oraz gestem nonszalanckim odsuwa cały ten porządek na najdalszy plan w perspektywie swojej wyobraźni. Odtąd jego problem z tożsamością płciową będzie problemem ściśle intymnym, nie będzie miał nic wspólnego z ładem społecznym. W tym sensie White, powtarzając metodę Geneta – konstruowanie rzeczywistości fantazmatycznej na przecięciu świata prywatnej wyobraźni i świata zamieszkanego przez innych ludzi – wypiera element konfliktu „prywatne – publiczne”, który w prozie Francuza decyduje w najwyższym stopniu o jej dynamice.

Świat „Zucha” jest więc światem sprywatyzowanym i to nie tylko w kontekście gier społecznych, lecz również w kontekście tradycji kulturowej. White nie szuka oparcia w żadnych mitach. Przeciwnie – traktuje zasób symboli kulturowych jako zbiór oderwany od rzeczywistości własnego „ja”. Nazwisko jedynej dziewczyny, w której się zakochuje, brzmi Helen Paper. Papierowa Helena Trojańska – czy może istnieć lepsza alegoria bezradności mitu?

„Zuch” jest pozornie powieścią rozwojową, w istocie zaś jest czymś raczej przeciwnym – powieścią o spektaklu odgrywanym przez bohatera przed samym sobą. Potęga tego widowiska jest odwrotnie proporcjonalna do jego wpływu na świat zewnętrzny i ulegania wpływowi tego świata. I tak jak nowojorscy czarni transwestyci sportretowani przez Jennie Livingston w sławnym filmie dokumentalnym „Paris Is Burning” manifestacyjnie odgrywają przeciwną płeć – lecz ich jedyną widownią są oni sami, ponieważ dla większości ludzi z zewnątrz ich performance jest odrażający lub przerażający – tak samo bohater „Zucha” rozgrywa swoje wyobrażone sceny dojrzewania i odkrywania swojej erotyki tylko przed sobą, w sobie, na sobie. „Zuch” jest przypowieścią o samotności wypełnionej zjawami. Intensywne dążenie do emancypacji seksualnej przybiera tu postać nieomal solipsyzmu – potwierdzając się, zaprzecza sobie. Wszystkie epizody, co do których czytelnik może podejrzewać, że rozegrały się poza umysłem narratora, są opisane oszczędnie i jak gdyby niechętnie – poczynając od epizodu wstępnego, jedynego jawnie erotycznego. Czytelnik złakniony „momentów” po tym jednym kąsku będzie srodze zawiedziony, kiedy White zacznie zarzucać mu na oczy kolejne, coraz gęstsze zasłony bogatych wyrażeń.

Wiele powieści napisanych w drugiej połowie XX wieku sprawia wrażenie, jak gdyby były syntezami dwóch dzieł uprzednich. „Miasto ze szkła” Paula Austera to połączenie Borgesa i Becketta, „Zabić drozda” Harper Lee – to Faulkner przepuszczony przez Victora Hugo. „Zuch” White’a (którego oryginalny tytuł – „A Boy’s Own Story” – nawiązuje do XIX-wiecznych gazetek typu „Boy’s Own Paper”, a o jego nieprzekładalności świadczy też fakt, że w wersji francuskiej brzmi „Un jeune Américain”) w takiej grze byłby skrzyżowaniem Geneta (pod względem stylu) z którąś z powieści nurtu „southern gothic” (z uwagi na psychologiczną prywatność narracji).

„Hotel de Dream” jest powieścią o całkowicie odmiennej strukturze, powieścią, należy dodać, o wiele bardziej przejmującą czytelnika w swoim społecznym nachyleniu niż balansujący na granicy solipsyzmu „Zuch”. White dołączył w niej do szeregu pisarzy, którzy u progu XXI wieku postanowili rekonstruować epizody z życia swoich kolegów sprzed stu lat. „Godziny” Cunninghama, „Autor, autor” Lodge’a, „Mistrz” Tóibina – to tylko kilka przykładów i tylko spośród rzeczy tłumaczonych na polski. Przy czym Lodge, Tóibin i White odrysowali tego samego pisarza – Henry’ego Jamesa. Dla dwóch pierwszych stał się postacią centralną, odtwarzaną pieczołowicie, troskliwie i czule. White postawił go u boku Stephena Crane’a, scharakteryzował złośliwie i szyderczo, co mówi nam wiele o ukrytych sensach tej powieści. Wycofany do szafy (into the closet) Henry James, który przez całe życie z trwogą krążył wokół własnej seksualności, potraktowany jest przez wyzwolonego White’a jako postać nie tylko groteskowa, ze stłumioną pedanterią swojego słownictwa i sposobu bycia, lecz także mimowolnie złowroga – ponieważ niszczy jedyny rękopis niedokończonej powieści Crane’a, którą w nadziei autora miał uzupełnić. Interweniuje tu jednak autor-White, ponieważ wpisuje cały tekst tej fikcyjnej powieści Crane’a do własnej powieści. Stary chwyt postmodernistów zadziałał świetnie w klimacie społeczno-genderowym.

Sama osoba Stephena Crane’a, autora zajmującego w przestrzeni literackiej Stanów Zjednoczonych miejsce odległe od wszelkich „podejrzanych płciowo” obszarów, autora „Szkarłatnego godła odwagi” – ale również powieści o „dziewczynie upadłej” – stanowi w powieści najbardziej wyrafinowany chwyt konstrukcyjny. Metoda White’a, przypisującego Crane’owi znajomość z chłopcem-prostytutką na podstawie jednego i to niezbyt wiarygodnego świadectwa źródłowego, przypomina paranoiczną taktykę Freuda z eseju „Leonarda da Vinci wspomnienie z dzieciństwa”. To jednak nie ma znaczenia – idzie bowiem nie o biografię, lecz o eksperyment quasi-biograficzny. Spojrzenie na nowojorskie Lubiewo sprzed stu lat oczami osoby wchodzącej tam z zaskoczenia od zewnątrz pozwala White’owi rozwinąć wiele subtelnych strategii narracyjnych, które w przypadku spojrzenia „wewnętrznego” nie byłyby możliwe i które dają w efekcie dwieście stron świetnej prozy.

Bez względu na to, czy proza ta wyrasta z fantazmatów, czy z doświadczeń (padające w wywiadach stwierdzenia White’a o trzystu partnerach, jakich zaliczył do szesnastego roku życia, wyglądają równie fantastycznie jak rojenia bohatera „Zucha” – lecz jednym z nielicznych przywilejów pisarza jest przecież Dichtung…), stanowi godne uwagi zjawisko współczesnej prozy. Należy tylko życzyć sobie, aby przełożono na język polski inne jego utwory – „The Beautiful Room Is Empty”, „Forgetting Elena” czy „Nocturnes for the King of Naples”. Tymczasem jednak oprócz dwóch wspomnianych tu dzieł mamy do dyspozycji tylko jedną pozycję sygnowaną przez tego autora – „Radość seksu gejowskiego”. Czyli tę, w której czeka nas najmniej niespodzianek. W dodatku edycja polska jest przekładem trzeciego wydania oryginalnego, do którego White napisał już tylko wstęp.

Książki:

Edmund White, „Zuch”, przeł. Jerzy Jarniewicz, Biuro Literackie, Wrocław 2012.
Edmund White, „Hotel de Dream”, przeł. Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński, Biuro Literackie, Wrocław 2012.

* Paweł Majewski, adiunkt w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.

„Kultura Liberalna” nr 179 (24/2012) z 12 czerwca 2012 r.