MARCZEWSKI: Wojciech Jagielski „Wypalanie traw”

Kiedy Wojciech Jagielski odszedł kilka miesięcy temu z „Gazety Wyborczej”, stwierdził w jednym z wywiadów, że „znużyło go już trochę dziennikarzenie”. Teksty tego znakomitego reportera, publikowane jeszcze niekiedy na łamach „GW”, dowodzą, że wciąż potrafi napisać rzetelną, wyważoną korespondencję o wydarzeniach ze świata, które niestety mało kogo w Polsce obchodzą. Czytelnik jego ostatniej książki „Wypalanie traw” nie powinien mieć jednak wątpliwości, że autor wstał na dobre od dziennikarskiego biurka. O ile pułkownik Kurtz z Conradowskiego „Jądra ciemności” ukrył się wśród mieszkańców dżungli i stworzył swoje królestwo w buszu, to Jagielski ukrył się wśród swoich południowoafrykańskich bohaterów i stworzył opowieść o żmudnej robocie, jaką jest rewolucja.

W „Nocnych wędrowcach”, poprzedniej książce Jagielskiego, opowiadającej o dzieciach-żołnierzach z ugandyjskiej partyzantki Josepha Kony’ego, autor był obecny właściwie na każdej stronie. Odwiedzał ośrodek, w którym usiłuje się przywracać do normalności małych partyzantów, spotykał się z dobrze poinformowanymi rozmówcami na tarasie eleganckiego hotelu w Kampali. W „Wypalaniu traw” pierwsza osoba liczby pojedynczej pojawia się bodaj raz. Jagielski pokazuje koniec apartheidu oraz towarzyszące mu ostre protesty, nadzieje i lęki poprzez historie swoich bohaterów, mieszkańców prowincjonalnego miasteczka Ventersdorp.

Mieścina leży w Transwalu, rejonie, który był kiedyś burską republiką, a po zniesieniu segregacji rasowej część Afrykanerów domagała się nadania mu niepodległości, by utrzymać dawny, „biały” porządek. Zniszczenie tego porządku nie przyniosło jednak satysfakcji czarnoskórym mieszkańcom miasta – niektórzy nadal, niemalże instynktownie wchodzili w rolę „dobrego czarnucha”, inni utyskiwali, że zmiany zachodzą zbyt wolno blokowane przez politykę pojednania, jeszcze inni po prostu bali się przywódcy miejscowych Burów, wpływowego (i brutalnego) rasistowskiego działacza Eugene’a Terreblanche’a.

Jak pokazuje Jagielski, niszczenie dawnego porządku społecznego nie oznacza automatycznego nadejścia nowego, bardziej sprawiedliwego świata. „Wypalenie traw” niekoniecznie sprawia, że oczyszczona gleba daje bardziej obfity plon. Przegrani są po obu stronach, a szczególnie ciężki jest los idealistów, którzy znaleźli się pomiędzy nimi. W tym przypadku chodzi o angielskiego farmera Raymonda Boardmana,  który na wieść o zniesieniu apartheidu porzucił dobrze płatną posadę w Johannesburgu, wrócił na rodzinną farmę i próbował nią zarządzać razem ze swoimi pracownikami. Znienawidzony przez białych rasistów, pogardzany przez czarnoskórych robotników zadłużył gospodarstwo, a idealizm musiał zastąpić samooszukiwaniem się.

Książka:

Wojciech Jagielski, „Wypalanie traw”, Społeczny Instytut Wydawniczy ZNAK, Kraków 2012.

* Paweł Marczewski, adiunkt w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”.

***

KUISZ: Ewa Łętowska w rozmowie z Krzysztofem Sobczakiem, „Rzeźbienie państwa prawa”

Spośród osób zaangażowanych w sprawy publiczne Ewa Łętowska intelektualnie zajmuje w Polsce pozycję zupełnie wyjątkową. Nigdy nie hołdowała mądrościom w stylu „ciszej będziesz, dalej zajedziesz”. Jej opinie są wyraziste. Określa się jako „fullerystka”, od nazwiska Lon Luvois Fullera, amerykańskiego dwudziestowiecznego teoretyka prawa, i jest zwolenniczką istnienia wewnętrznej moralności prawa. Uważa zatem, iż prawo – aby w ogóle mogło być prawem – musi spełniać oznaczone warunki formalne. Zasady takie jak lex retro non agit są święte. W praktyce ten zestaw poglądów naraża byłą Rzeczniczkę Praw Obywatelskich na pozostawanie w niemal nieustającym sporze z politykami, bez względu na ich polityczne przekonania.

Łętowska przełamuje w wywiadzie-rzece dominującą rutynę myślenia w kategoriach „lewica” – „prawica”. Na przykład, jej krytyka funkcjonowania Komisji Majątkowej Kościoła katolickiego obywa się bez języka antyklerykalizmu. Zdaniem Łętowskiej Komisji Majątkowej przede wszystkim nie zapewniono stosownych procedur funkcjonowania. Pracując in camera, zaczęła ona przyjmować wnioski po upływie określonego czasu. Złamała więc prawo. Wadliwe ukonstytuowanie instytucji musiało doprowadzić do jej degeneracji. A jednak autorka przyznaje, że powołanie Komisji po upadku komunizmu było wyrazem sprawiedliwości.

Nie ma tu owijania czegokolwiek w (prawniczą) bawełnę. Łętowska dopuszcza myśl o stosowaniu aborcji z powodów ekonomicznych, jednocześnie jednak tłumaczy, dlaczego nie powinno się mówić o „prawie do aborcji”. Z rzadko spotykanej perspektywy wypowiada się o nauczaniu religii w szkołach. Lekcje religii w 1990 roku zostały wprowadzone przepisami niewłaściwej rangi i ten „grzech pierworodny” wywiera do dziś negatywne skutki.

Poznajemy też szeroki wachlarz poglądów autorki na tematy aktualne: od tymczasowego aresztowania i niedostatków polskiego więziennictwa przez spory o lustrację aż po aktualne kontrowersje wokół prawa do zgromadzeń czy ACTA. Gra bezustannie toczy się o odpowiedź na pytanie, co powinno mieć pierwszeństwo: siła czy prawo. Dzięki praktycznemu aplikowaniu teorii Fullera przez Łętowską czytelnik łatwo rozumie, jak szkodliwe jest zredukowanie polskich sporów do perspektywy międzypartyjnej. Gdy Łętowska opowiada o polskim braku zaufania i strachu przed podejmowaniem decyzji, o sędziowskiej niechęci do orzekania czy o przykładach tworzenia „prawa na niby”, tło takich afer jak Amber Gold wydaje się przerażająco oczywiste.

A jednak „Rzeźbienie państwa prawa” to historia budowania III RP, która – niejako wbrew sceptycyzmowi Łętowskiej – daje nadzieję na zmiany. Wystarczy sobie przypomnieć, od jak niskich standardów rozpoczynała się polska przygoda z wolnością. I ile instytucji udało się uformować pomimo złych nawyków. Zamiast rozgoryczenia warto też przyjrzeć się karierze byłej RPO. To także napawa optymizmem i może inspirować jej następców.

Książka:

Ewa Łętowska w rozmowie z Krzysztofem Sobczakiem, „Rzeźbienie państwa prawa. 20 lat później”, Wydawnictwo Wolters Kluwer, Warszawa 2012.

* dr Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”.

***

KIEŻUN: Alain Finkielkraut „Serce rozumiejące”

Polskie tłumaczenie jednej z ostatnich książek Alaina Finkielkrauta przeszło w mediach właściwie bez echa. Być może to wina więcej niż skromnej okładki, być może samego tytułu, który kojarzy się raczej z psychologicznym poradnikiem niż z poważną eseistyczną propozycją. A przecież tytułowe serce nie ma nic wspólnego z sentymentalnym organem wynalezionym przez romantyków. Odsyła ono do starej opowieści o królu Salomonie i jego modlitwy, w której ten prosi Boga o dar zrozumienia, un coeur intelligent. Hannah Arendt, od której Finkielkraut zaczerpnął ów biblijny wątek, dokładnie wyjaśnia sens królewskiej prośby. „Jeżeli chcemy przełożyć język biblijny – pisze – na kategorie bliższe naszej mowie (choć niekoniecznie ściślejsze), możemy nazwać dar «rozumiejącego serca» zdolnością wyobraźni. […] Tylko wyobraźnia pozwala nam zobaczyć rzeczy we właściwej perspektywie, pozwala umieścić rzecz zbyt bliską w pewnej odległości […]. Jest to jedyny wewnętrzny kompas, jaki mamy”.

Gdzie szukać owego kompasu w epoce, w której Bóg milczy, a Historia zawiodła nasze nadzieje? Finkielkraut wskazuje na literaturę i proponuje uważną lekturę dzieł dziewięciu wybitnych powieściopisarzy: Milana Kundery, Sebastiana Haffnera, Wasilija Grossmana, Camusa, Rotha, Conrada, Dostojewskiego, Henry’ego Jamesa i Karen Blixen. To pisarze z najwyższej półki, ale stawka, o którą gra Finkielkraut, jest również wysoka. Główne pytanie, które przewija się w tle jego esejów, brzmi bowiem następująco: jak myśleć i działać, by nie wpaść w sidła instrumentalnego rozumu oraz oderwanego od rzeczywistości sentymentalizmu ideologii, a więc dwóch największych pułapek XX wieku? Odpowiedź, której udziela literatura, brzmi dla nas, mieszkańców tej części Europy, znajomo. Buntując się, pamiętać, że bunt nie wyklucza umiarkowania, angażując się w poważne przedsięwzięcia, nie wyzbywać się humoru i ironii, mieć świadomość, że oprócz liczby mnogiej istnieje jeszcze liczba pojedyncza, jednostkowy los, a poza tym, że czasami warto mieć skrupuły, i wreszcie, że „sztukę mamy po to, żebyśmy nie zagubili się w identyczności”.

Książka Finkielkrauta to dzieło z ducha Kundery. Powieść staje się w niej jedyną sztuką, która pozwala ukazać różnorodność i wieloznaczność świata, „stanąć naprzeciw nie jednej absolutnej prawdy, lecz ogromu prawd”, jak pisał Kundera. To lekcja nie do przecenienia, tym bardziej, że jest ona wyłożona przez francuskiego filozofa w sposób żywy i prosty. Francuzi od zeszłego roku mogą czytać również kolejne literacko-filozoficzne eseje Finkielkrauta, zebrane w tomie pod tytułem „Et si l’amour durait” (A gdyby miłość trwała). Miejmy nadzieję, że wkrótce pojawią się one i u nas, i że nie odstraszy nas ich tytuł.

Książka:

Alain Finkielkraut, „Serce rozumiejące. Z lektur”, przeł. Jan Maria Kłoczowski, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2012.

* Piotr Kieżun, szef działu „Czytając” w „Kulturze Liberalnej”, pracuje w Instytucie Książki.

***

„Kultura Liberalna” nr 191 (36/2012) z 4 września 2012 r.