[ Wersja niemiecka / deutsche Version ]
Szanowni Państwo,
gdy lewicowy minister finansów jednego z dużych państw Unii Europejskiej informuje, że państwo opiekuńcze nie zniknie, ale musi zniknąć państwo opiekuńcze na kredyt – pozostaje wrażenie erystycznych popisów. I prawdziwe zaniepokojenie.
Dwaj eksperci, Jørgen Goul Andersen i Knut Halvorsen, w książce poświęconej historii europejskiego państwa opiekuńczego podkreślają, że europejscy politycy doznali czegoś w rodzaju rozległej amnezji. Zapomniano o banalnej prawdzie: u źródeł państwa opiekuńczego leżało założenie, iż wsparcie finansowe dla jednostek ma prowadzić do lepszej realizacji ich wolności i pełniejszego obywatelstwa. Pozostały jedynie astronomiczne długi, niekonkurencyjne gospodarki państw UE i niezadowolenie obywateli. Co więcej, można mieć wrażenie, że wszyscy czują się oszukani. Może zatem należy docenić szczerość Dyrektora Instytutu Niemieckiej Gospodarki w Kolonii, który stwierdził krótko: „Państwo opiekuńcze przeszło do historii”.
A jeśli nie „welfare state”, to co? W Wielkiej Brytanii wielu ludzi lewicy przez moment kusiło hasło „Big Society”, oparte na ideale oddolnego organizowania się obywateli w silne społeczności. W dobie kryzysu chciano uniknąć zarzutu o wspieranie przerośniętego i niańczącego wyborców państwa. Brytyjska prawica chętnie zrzuca wszystkie winy na „rozrzutną” Brukselę. Po drugiej stronie kanału La Manche dokonano natomiast eksperymentu z 75 procentowym podatkiem dla najbogatszych. Powstało w ten sposób zjawisko podatkowego uchodźctwa, choć Partia Socjalistyczna zachowała lewicową tożsamość. Skrajna prawica na kontynencie od lat obwinia o kłopoty imigrantów.
W istocie Europejczycy wciąż jeszcze śnią o opiekuńczym raju. A jeśli to już tylko piękny sen? Czy przewrócenie jednego z filarów europejskiego porządku społecznego ostatnich kilkudziesięciu lat doprowadzi do podkopania legitymizacji Unii Europejskiej?
Na nasze pytania odpowiada dziś czterech autorów. Wolfgang Streeck, wybitny socjolog niemiecki, zapewnia w rozmowie z Karoliną Wigurą, że twierdzenie, jakoby państwo opiekuńcze było jednym z filarów legitymacji Unii Europejskiej, to uproszczenie. Podobnie jak wieszczenie jego upadku z powodu kryzysu z 2008 roku. Jego zdaniem filarem UE był raczej do tej pory zaprzęgnięty w cugle demokracji kapitalizm – model ten jednak wyczerpuje się od lat 70. nikt nie ma pomysłu, jaka mogłaby być wobec niego alternatywa.
Richard Sennett, jeden z najważniejszych badaczy nierówności na świecie, w rozmowie z Jakubem Krzeskim wspomina co prawda o kilku alternatywach, ma jednak wątpliwości, czy rozwiązania instytucjonalne się powiodą. „W tym całym kryzysie najbardziej zastanawia mnie, dlaczego tak trudno mobilizować dziś ludzi do protestów. Ruchy occupy są piękne, ale jak do tej pory jest to zjawisko o ograniczonym zasięgu, a my powinniśmy sięgać po naprawdę radykalne środki”.
Jacek Saryusz-Wolski, przedstawiciel Europejskiej Partii Ludowej w Parlamencie w Strassburgu, ostrzega: kryzys finansowy i kryzys państwa opiekuńczego sprawiają, że na naszych oczach wykształca się Unia dwóch prędkości i dwóch legitymizacji. Jeśli ten proces nie zostanie powstrzymany, strefa euro, pogłębiająca integrację, zostanie otoczona drugim kręgiem, orbitą pozostałych państw członkowskich, które stracą możliwość dogonienia uciekającego centrum.
Łukasz Pawłowski pisze z kolei o głoszonej przez brytyjskich konserwatystów wizji nowego welfare state – projekcie Big Society. Koncepcja ta uwodziła po 2010 roku także ludzi lewicy obietnicą silnych społeczności lokalnych, które miały zastąpić rozbudowane państwo. Pawłowski tłumaczy, dlaczego Big Society okazało się mrzonką i jak to się stało, że państwo, wycofując się z kolejnych obszarów, nie zostawiało za sobą nic w zamian
* * *
Niniejszy Temat Tygodnia jest kolejnym z cyklu przygotowanych wspólnie przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej oraz „Kulturę Liberalną” w ramach polsko-niemieckiego projektu o przyszłości Unii Europejskiej.
Jak dotąd ukazały się: „Czy Niemcy powinny poświęcić się dla Unii Europejskiej?” z tekstami Ivana Krasteva, Clyde’a Prestowitza, Karoliny Wigury oraz Gertrud Höhler oraz „Europa to klub upokorzonych imperiów”, jedyny w ciągu ostatnich kilku lat wywiad z Peterem Sloterdijkiem dla polskiej prasy. Już wkrótce kolejne numery!
Zapraszamy do lektury!
Jarosław Kuisz
1. WOLFGANG STREECK: Unią Europejską rządzi neoliberalizm
2. RICHARD SENNETT: Już czas, byśmy stawili czoła globalnej ekonomii
3. JACEK SARYUSZ-WOLSKI:Pęknięta Europa?
4. ŁUKASZ PAWŁOWSKI:Jeśli nie welfare, to co?
Unią Europejską rządzi neoliberalizm
Z niemieckim socjologiem Wolfgangiem Streeckiem o trudnych związkach kapitalizmu z demokracją, państwie dobrobytu oraz przyszłości Unii Europejskiej rozmawia Karolina Wigura.
Całość: CZYTAJ TU
Karolina Wigura: W jakiej kondycji znajduje się dziś europejskie państwo opiekuńcze?
Wolfgang Streeck: W krajach śródziemnomorskich – Portugalii, Grecji, we Włoszech – 50 proc. młodych ludzi nie ma pracy, emerytury są coraz mniejsze, systemy opieki zdrowotnej są u granic wytrzymałości lub nawet już upadły. Najdłuższy od lat 30. XX wieku kryzys finansowy – trwa on już przecież pięć lat – dał pretekst do tego, by wszystko, co wypracowano w tych krajach w ramach państwa opiekuńczego, ubezpieczeń, polityki zatrudnienia, wszystko, co związane z demokratycznym kapitalizmem, w radykalny sposób usunąć. Niemcy, ze względu na strukturę swojej gospodarki, są dziś w zupełnie innej sytuacji. Nie jesteśmy tak skoncentrowani na finansach i bankach jak na przykład Wielka Brytania. Możemy eksportować na cały świat wszystkie te piękne Audi, Mercedesy i Volkswageny… A jednak również w Niemczech można zaobserwować proces rozbiórki państwa, jego dekonstrukcji. Wszędzie widać liberalizację systemów ubezpieczeń społecznych. Klasycznym przykładem jest Wielka Brytania, ale proces ten nie omija państw skandynawskich.
Jakie są tego przyczyny?
Państwa opiekuńcze są dziś w wielkiej mierze zadłużone. Piramida długów sprawia, że kredytodawcy, czyli rynki finansowe, domagają się coraz silniejszych dowodów na to, że długi będą w przyszłości spłacane. To doprawdy wojna rentierów z „rencistami” (właściwie z emerytami; w oryginale „Kampf der Rentier gegen die Rentner”; przyp. K.W.). Rozumie pani, rentierzy to ci, którzy dostają odsetki, a ci drudzy to ci, którzy otrzymują świadczenia… Którzy z nich mają pierwszeństwo, by przejąć masę upadłościową państwa opiekuńczego? Rentierzy są oczywiście zdania, że to ich interesy są ważniejsze. A przecież z punktu widzenia historycznego państwa były zawsze zobowiązane w pierwszym rzędzie wobec obywateli, a nie rynków finansowych. Współczesne prawo międzynarodowe nie daje jednak państwu możliwości, by jednostronnie ogłosić niewypłacalność. Dlatego problem długów rozwiązuje się, zmuszając państwa, by w ostateczności spłacały długi kosztem swoich obywateli.
Istnieją dwa najważniejsze źródła legitymacji europejskiego powojennego projektu. Po pierwsze, strach przed totalitarną przeszłością. Po drugie, obietnica dobrobytu, która przez dziesięciolecia po drugiej wojnie światowej wiązana była z państwem opiekuńczym. Niestety, znajdujemy się właśnie w samym sercu procesu zapominania. Hasło „nigdy więcej” jest dla nowych pokoleń Europejczyków coraz mniej zrozumiałe. A w miarę jak rozwija się kryzys, drugie źródło legitymacji, związane z państwem opiekuńczym, także się wyczerpuje… W jakiej mierze ta sytuacja jest niebezpieczna? I gdzie szukałby pan nowych źródeł legitymacji?
Nie do końca się z panią zgadzam. Jeśli chodzi o pierwszą część pytania, całkowicie racja: po drugiej wojnie światowej chodziło o to, by tak związać pozostałą na Zachodzie część Niemiec, aby wykluczyć możliwość, że znów staną się niebezpieczne. Częściowo zapewniał to podział tego państwa, a częściowo to, iż Niemcom zapewniono możliwość pokojowego istnienia w Europie. Tradycyjnie mieliśmy zawsze silną produkcję przemysłową: zjednoczona Europa to dla nas gwarancja sprzedawania produktów w ramach Unii. W ten sposób rozwiązano zasadniczy niemiecki problem z rynkiem zbytu.
A jeśli chodzi o legitymizację opartą na dobrobycie?
Europejski dobrobyt powstał w ten sposób, że rozszerzono rynki – uczyniono to zgodnie z klasycznym liberalnym modelem wzmacniania wolnego handlu. Dokonano też korekty gospodarki wolnorynkowej na poziomie państwa narodowego, właśnie tworząc państwo opiekuńcze. A zatem ustanowiono rynki, jednocześnie jednak korygowano je przez cały czas, dzięki wbudowanemu systemowi ubezpieczeń społecznych, gwarancji prawa do strajku itd. I wszystko szło dobrze, aż do lat 90., kiedy liberalizacja ekonomii w Europie Zachodniej zaczęła atakować owe, nazwijmy to, „ustroje oparte na hamowaniu rynku”. Od tego momentu Unią Europejską bardziej niż dobrobyt rządzi neoliberalizm, a stare formy ochrony przed rynkami w krajach zachodnich bezustannie dominowane i atakowane są przez Komisję Europejską. Legitymacja UE nie opiera się już na korekcie rynku, ale egzekwowaniu jego wymagań.
Całość: CZYTAJ TU
* Wolfgang Streeck jest niemieckim socjologiem i dyrektorem Max-Planck-Institut für Gesellschaftsforschung w Kolonii. Ostatnio opublikował książkę „Re-Forming Capitalism: Institutional Change in the German Political Economy” (2009) oraz esej „The Crises of Democratic Capitalism” (In: New Left Review, no. 71, 2011).
** Karolina Wigura, doktor socjologii, dziennikarka. Członkini redakcji „Kultury Liberalnej” i adiunktka w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Opublikowała książkę „Wina narodów. Przebaczenie jako strategia prowadzenia polityki” (2011). Obecnie przebywa w Instytucie Nauk o Człowieku w Wiedniu jako Bronisław Geremek Junior Visiting Fellow.
***
Już czas, byśmy stawili czoła globalnej ekonomii
Z Richardem Sennettem rozmawia Jakub Krzeski
Całość: CZYTAJ TU
Jakub Krzeski: W książce „Szacunek w świecie nierówności”, która ostatnio ukazała się w Polsce, zajmuje się pan przede wszystkim kwestią instytucjonalnego braku szacunku wobec jednostek. Tłem pańskich rozważań jest amerykański system opieki społecznej, a nie kontekst europejski. A gdyby tak spojrzeć na kwestię szacunku z perspektywy kryzysu strefy euro?
Richard Sennett: Proszę zauważyć, w jaki sposób wyjaśnia się kryzys ekonomiczny w Grecji. Mówi się, że Grecy nie płacą podatków, są uzależnieni od szarej strefy i polegają na instytucjach socjalnych państwa. To jest wykorzystywanie argumentów kulturalistycznych w celu wytłumaczenia krachu finansowego i uzasadnienia ucisku najbiedniejszych. To, że ktoś jest Grekiem, staje się wystarczającym powodem do złego traktowania przez banki. Za przykład mogą służyć wypowiedzi Angeli Merkel. Kiedy mówi o tym, że Grecy powinni ciężej pracować, żeby przetrzymać kryzys, de facto zdejmuje odpowiedzialność z banków. Właśnie to mam na myśli, mówiąc o instytucjonalnym braku szacunku.
Można jednak powiedzieć, że Niemcy to ciężko pracujące społeczeństwo, sumiennie wypełniające swoje obowiązki podatkowe wobec państwa i że w zamian są obdzierani z własnych pieniędzy, by spłacać cudze długi. Z tego punktu widzenia niecierpliwość Merkel wobec Greków jest zrozumiała.
Bardzo trudno mi zrozumieć takie argumenty. Myślę, że Niemcy ustawili się na wygodnej pozycji. Na szczęście nie wszyscy uważają tak, jak pan mówi, ale w tej postawie jest rodzaj poczucia kulturowej wyższości, żeby nie zabrnąć za daleko. Ale przecież za kryzys nie odpowiadają ani Niemcy, ani Grecy. Jeśli kogokolwiek pociągnąć do odpowiedzialności – powinni to być bankierzy. Goldman Sachs, który zarobił niesamowite pieniądze na greckim długu. Gdybym był Grekiem, nic nikomu bym nie zapłacił. Nie widzę powodu, by ludzie oszukani przez własną elitę i bankierów mieli płacić długi bogatej klasy kapitalistów.
Jeśli spłata długu nie wchodzi w grę, jak w takim razie wyprowadzić gospodarkę na prostą?
Instytucjonalnym rozwiązaniem byłoby postawienie na małe przedsiębiorstwa, a nie na wielkie korporacje międzynarodowe. Moglibyśmy rozdzielić globalną ekonomię od świata finansów. To mało prawdopodobne, ale jeśli ograniczylibyśmy ilość spekulacji, udałoby się uzyskać względną stabilność. Kłopot w tym, że dziś na dodatek przeżywamy jeszcze kryzys zarządzania samym kapitalizmem. Instytucji takich jak Bank Światowy nie da się przekonać, że konieczne jest osłabienie finansowego kapitalizmu na rzecz jego socjalnego oblicza.
Skoro sam pan nie wierzy w możliwość wprowadzenia reform instytucjonalnych, to czy możemy oczekiwać, że w przyszłości nie dojdzie do kolejnych tąpnięć na światowych rynkach?
Wygląda na to, że w najbliższym czasie będziemy mieć do czynienia z następnymi załamaniami. Mamy przed sobą co najmniej pięć lat kryzysu, zanim powstanie coś na kształt prawdziwego sprzeciwu społecznego wobec zdarzeń, do jakich doszło na przykład w Grecji. W tym całym kryzysie najbardziej zastanawia mnie, dlaczego tak trudno mobilizować dziś ludzi do protestów. Ruchy occupy są naprawdę piękne, ale jak do tej pory jest to zjawisko o ograniczonym zasięgu, a my powinniśmy sięgać po naprawdę radykalne środki. Powinniśmy zamykać bankierów w więzieniach. Wyrządzili bowiem niewyobrażalną krzywdę, a jednak ludzie cały czas to sobie racjonalizują, powtarzając, że tak właśnie miało być.
To dość ostre stanowisko, rozmiem, że myśli pan o grupie ludzi, którym można sądownie udowodnić winę… Chciałbym poprosić, żebyśmy spojrzeli na tę sytuację z nieco szerszej perspektywy. Czy mógłby pan spróbować naszkicować mapę społecznych nierówności we współczesnej Europie?
Z pewnością moja mapa nie ma wiele wspólnego z powszechnym mniemaniem. To znaczy uwzględniającym podział na bogatą Północ – Niemcy, Skandynawię, Wielką Brytanię i Francję, i Południe, czyli ich biedniejszych sąsiadów. Ta mapa jest fałszywa. Nie wystarczy porównywać samego poziomu bogactwa i PKB. Potrzeba jednak znacznie bardziej wyszukanych i wrażliwych metod niż pieniądze czy zarobki, by móc sobie to zobrazować. Pod wieloma względami Wielka Brytania jest dziś mniej równym społeczeństwem od Hiszpanii.
Całość: CZYTAJ TU
* Richard Sennet, socjolog, profesor London School of Economics i New York University
** Jakub Krzeski, członek redakcji Kultury Liberalnej
***
Jacek Saryusz-Wolski
Pęknięta Europa?
W sensie geopolitycznym wykształca się na naszych oczach Unia dwóch prędkości i dwóch legitymizacji. Jeśli ten proces nie zostanie powstrzymany, strefa euro, pogłębiająca integrację, zostanie otoczona drugim kręgiem, orbitą pozostałych państw członkowskich, które stracą możliwość dogonienia uciekającego centrum.
Odbudowa zaufania
Zapaść gospodarcza obnażyła nierównowagę i niepełny wymiar konstrukcji europejskiej. Odsłania również przerosty państwa dobrobytu i zmusza do zrewidowania jego rozmiarów. Reformy strukturalne mające wpływ na konkurencyjność gospodarki oraz jej innowacyjność, jakkolwiek bolesne by one nie były, są konieczne. Nie oznaczają bynajmniej odejścia od legitymizacji Unii opartej na dobrobycie, ale jej redefinicję, sprowadzenie do rozmiarów możliwych do utrzymania bez narażenia na szwank całości konstrukcji.
Przez lata społeczeństwa europejskie wydawały więcej, niż zarabiały, a politycy na ołtarzu kampanii wyborczych kładli odpowiedzialne zarządzanie finansami publicznymi. Chęć sprostania życzeniom ludzi i obietnicom powszechnego dobrobytu w wielu krajach doprowadziła do nadmiernego zadłużenia państw i banków, co jest antytezą dbania o dobro wspólne. Tymczasem dziś odpowiedzialność za negatywne skutki wieloletnich nierozważnych decyzji państw członkowskich, banków oraz samych obywateli bardzo często przypisuje się Unii Europejskiej, co dodatkowo podważa jej legitymizację. Na Brukselę zrzuca się winę za zjawiska, na które nie miała ona faktycznego wpływu. To zniekształcanie roli Unii jest widoczne zwłaszcza w przekłamanej debacie publicznej w Wielkiej Brytanii, ale zdarza się także w innych krajach, w tym w Polsce.
Ważne w odzyskaniu tak utraconej legitymizacji projektu europejskiego będzie dobre funkcjonowanie nowej Unii Gospodarczej i Walutowej (oby rozszerzonej na wszystkie chcące tego kraje członkowskie), w jej nowych wymiarach, takich jak unia fiskalna, bankowa, gospodarcza i polityczna. Wtedy – obok formalnej demokratycznej legitymizacji opartej na demokratycznych procedurach decyzyjnych, których najważniejszą ostoją i nadzieją jest Parlament Europejski – na znaczeniu raz jeszcze zyska tzw. legitymizacja rezultatów (output legitimacy), czyli zdolność unijnego systemu do zapewnienia bezpieczeństwa i dobrobytu.
Centrum się oddala
W ten sposób w konsekwencji kryzysu, a może dzięki niemu, pojawia się projekt dalszego rozwoju integracji europejskiej. Niestety, nie jest on pozbawiony słabości. Może prowadzić do stworzenia Europy połowicznej, pękniętej, częściowo płytkiej i zredukowanej terytorialnie. Wyraźnie obecne są bowiem intencje powrotu do małej Europy karolińskiej, wycofania się z rozszerzenia na rzecz ściślejszej integracji w ramach samej strefy euro, głównie Europy Zachodniej. Odtworzenie podziału Europy na strefę euro i pozostałe państwa członkowskie stanowi obecnie największe zagrożenie.
Niepokoi zwiększona solidarność strefy euro kosztem solidarności ogólnounijnej, podważająca integralność i legitymizację całej Wspólnoty. W niektórych kręgach tzw. starej Unii coraz bardziej popularne stają się pomysły stworzenia oddzielnych instytucji dla strefy euro, przyznanie jej prawa do samookreślenia czy osobnego budżetu. Rozłam może więc dotknąć instytucje o charakterze fundamentalnie wspólnotowym, tworząc dwa rozbiegające się poziomy solidarności i dwie rozbieżne trajektorie gospodarcze – tę w strefie euro i tę słabszą, ograniczoną, mniej zorientowaną między innymi na kwestie społeczne w gronie 27, a wkrótce 28 państw. W sensie geopolitycznym wykształca się zatem na naszych oczach Unia dwóch prędkości i dwóch legitymizacji. Jeśli ten proces nie zostanie powstrzymany, strefa euro, pogłębiająca integrację, zostanie otoczona drugim kręgiem, orbitą pozostałych państw członkowskich, które stracą możliwość dogonienia uciekającego centrum.
Perspektywa Europy połowicznej, o podwójnej legitymizacji, grozi wykształceniem się dwóch poziomów przekładania się europejskich wartości na konkretne rozstrzygnięcia wdrażane na poziomie wspólnotowym. Jako Polska stajemy więc przed fundamentalnym i strategicznym wyborem: czy zdecydujemy się być na peryferiach, czy w głównym nurcie integracji europejskiej; czy zadowolimy się legitymizacją zredukowaną do „brukselskiej kasy”, która nawiasem mówiąc będzie się kurczyć, czy poszukamy jej w europejskim modelu cywilizacyjno-społecznym oraz w kanonie podzielanych wartości takich jak solidarność, pomocniczość i współodpowiedzialność za dobro wspólne, które leżą u podstaw integracji i z których projekt europejski czerpie swoją rację bytu?
* Jacek Saryusz-Wolski jest europosłem PO, ministrem ds. europejskich w latach 1991–1996 i 2000–2001, wiceprzewodniczącym Europejskiej Partii Ludowej oraz członkiem komisji spraw zagranicznych i komisji budżetowej Parlamentu Europejskiego.
***
Łukasz Pawłowski
Jeśli nie welfare, to co?
Kiedy podczas ceremonii otwarcia igrzysk na Stadion Olimpijski w Londynie wybiegły nagle dziesiątki aktorek przebranych za pielęgniarki i zaczęły układać do snu małych pacjentów, widzowie nie tylko na Wyspach chwalili organizatorów za piękny hołd oddany brytyjskiej publicznej służbie zdrowia, a w domyśle brytyjskiemu państwu dobrobytu. W rzeczywistości jednak nie tylko ta scena, ale cała ceremonia była hołdem dla Wielkiej Brytanii należącej już do przeszłości lub właśnie do przeszłości odchodzącej. Po sielskich krajobrazach angielskiej wsi, po powstałych podczas rewolucji przemysłowej fabrykach, po czasach imperialnej potęgi nadchodzi pora – zdawał się mówić reżyser spektaklu, Danny Boyle – na pożegnanie welfare state, kolejnego elementu wyspiarskiej tożsamości.
Zewsząd słyszymy, że dotychczasowy model państwa dobrobytu – w Europie Zachodniej zbudowany po drugiej wojnie światowej – wymaga zmiany. Jak bowiem budować silne państwo zmierzające do wyrównywania różnic społecznych, kiedy wpływ polityków na losy kraju maleje, ponieważ coraz więcej do powiedzenia mają międzynarodowe instytucje polityczne i ekonomiczne; kiedy społeczeństwa stają się coraz bardziej zróżnicowane, co z kolei osłabia solidarność społeczną; kiedy wskaźniki demograficzne pokazują, że utrzymanie opieki społecznej na obecnym poziomie jest niemożliwe? Powraca także powtarzane od lat pytanie, jak pogodzić coraz bardziej rozbudowane państwo z – cenionym przecież przez niemal wszystkie siły polityczne – ideałem jednostkowej wolności i samorealizacji.
Część przypartej w ten sposób do muru liberalnej lewicy odpowiada, że jedynym rozwiązaniem jest powrót do aktywnego społeczeństwa obywatelskiego, odebranie władzy instytucjom centralnym i przekazanie jej na jak najniższy poziom, do silnych, organizowanych oddolnie społeczności. Takie rozwiązanie ma przynajmniej w teorii odpowiadać na większość wymienionych uprzednio zjawisk podkopujących dotychczasowy model państwa dobrobytu. Po pierwsze, generuje oszczędności, ponieważ prowadzi do odchudzenia aparatu biurokratycznego. Po drugie, wobec rosnącej różnorodności współczesnych społeczeństw, daje lokalnym strukturom elastyczność niezbędną przy szybko zmieniającym się składzie i warunkach życia lokalnych społeczności. Po trzecie, aktywizacja obywateli na poziomie lokalnym prowadzi do odbudowy zerwanych więzi społecznych i sieci pomocowych. W rezultacie stwarza nowe możliwości opieki nad najmłodszymi i najstarszymi członkami wspólnoty, a tym samym może przynajmniej częściowo przyczynić się do odwrócenia niekorzystnych trendów demograficznych. Wreszcie po czwarte, rozwiązanie to oddaje władzę w ręce ludu, daje jednostce więcej swobody, a państwo czyni nie tylko mniejszym, ale także bardziej przejrzystym. Tym samym pozwala lewicy uniknąć zarzutu o budowanie państwa przerośniętego i „nadopiekuńczego”.
Wszystkie powyższe argumenty padły na szczególnie podatny grunt w Wielkiej Brytanii. Część tamtejszej lewicy, zawiedzionej porażką „trzeciej drogi” Tony’ego Blaira, poparła je, mimo że padały z ust Davida Camerona, lidera Partii Konserwatywnej, który do wyborów parlamentarnych szedł z hasłem budowy „wielkiego społeczeństwa” (Big Society). Jeszcze w 2010 roku były poseł Partii Pracy i profesor Uniwersytetu w Oksfordzie, David Marquand, atakował na łamach „Kultury Liberalnej” „bezkrytyczny etatyzm” swojego dawnego ugrupowania, a rządom Blaira i Browna zarzucał stworzenie „państwa obsesyjnie opiekuńczego, które za nic nie chciało pozwolić jednostkom nawet na odrobinę samodzielności”. Camerona bronił, twierdząc że jego apel to ciekawy pomysł „znalezienia drogi łączącej perspektywę jednostkową i społeczną”, a nie jedynie wygodna przykrywka dla radykalnych cięć wydatków socjalnych i zdjęcia z państwowych barków odpowiedzialności za losy społeczeństwa. Choć wielu sympatyków brytyjskiej lewicy i liberałów już wówczas uznało Big Society za przypudrowaną wersję antyetatyzmu Margaret Thatcher, Marquand dopatrywał się w przemówieniach Camerona wpływu klasycznej brytyjskiej myśli liberalnej, która właśnie we wzmocnieniu lokalnych społeczności widziała możliwość połączenia indywidualnej wolności, społecznej harmonii i elastyczności niezbędnej dla dostosowania się do zmieniających się warunków życia. Marquand (a za nim także autor niniejszego tekstu) twierdził, by zamiast koncentrować się na partyjnych szyldach, dać nowej władzy czas na realizację wyborczych zapowiedzi.
Dwa lata i setki milionów funtów wyciętych z budżetu później idea budowy nowego welfare state na fundamentach „wielkiego społeczeństwa” nie przybliżyła się ani na jotę. Państwo wycofuje się z kolejnych obszarów, nie pozostawiając po sobie nic w zamian. Marzenia niechętnej etatyzmowi liberalnej lewicy, sponiewierane przez Partię Konserwatywną, ponownie lądują w ideowej zamrażarce. Lider Partii Pracy swój pomysł na walkę z kryzysem już oparł bowiem na – nota bene konserwatywnym – ideale solidarności ogólnonarodowej, nie lokalnej.
Ktokolwiek owe lokalne ideały ponownie wydobędzie na światło dzienne musi lepiej nakreślić granicę między godną pochwały oddolną aktywnością a wygodnym pozostawieniem ludzi samym sobie.
Porażka Big Society w Wielkiej Brytanii powinna być lekcją nie tylko dla brytyjskiej, ale i europejskiej lewicy. Mogłoby być też lekcją dla lewicy polskiej, gdyby nie fakt, że ta, a przynajmniej jej parlamentarna reprezentacja, nie tylko nie wypracowała żadnej spójnej wizji społeczeństwa w postkryzysowym świecie, ale takiej wielkiej narracji nawet nie próbuje tworzyć. Obracający się w polskiej polityce od dekad lewicowi działacze – choć w opozycji pozostają już od blisko dziesięciu lat – wciąż bardziej niż ideami zainteresowani są doraźną grą polityczną.
* Łukasz Pawłowski, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”.
***
* Autor koncepcji numeru: Łukasz Pawłowski.
** Współpraca: Jakub Krzeski, Anna Piekarska, Jakub Stańczyk, Jutta Wiedmann.
*** Koordynacja projektu ze strony „Kultury Liberalnej”: Ewa Serzysko.
**** Koordynacja ze strony Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej: Monika Różalska.
***** Autorka ilustracji: Agnieszka Gietko.
„Kultura Liberalna” nr 217 (10/2013) z 5 marca 2013 r.
Niniejszy Temat tygodnia jest pierwszym z cyklu numerów poświęconych przyszłości Unii Europejskiej, przygotowanych wspólnie przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej i Kulturę Liberalną.