[ Wersja niemiecka / deutsche Version / German version ]
[ Wersja angielska / englische Version / English version ]
Szanowni Państwo,
energetyczne sny o potędze miał już Edward Gierek. W czasach generała Jaruzelskiego rozpoczęto budowę elektrowni jądrowej
w Żarnowcu. Od niedawna znów słyszymy o powrocie do pomysłów z czasów Polski Ludowej. Tymczasem dokoła nas zachodzą zjawiska, których nie zrozumiemy, sięgając jedynie do przeszłości.
Otóż integracja europejska oparta na ekonomii, na polityce, rewolucji partycypacyjnej obywateli europejskich, wspólnej kulturze pamięci – o tym wszystkim pisano już wielokrotnie. Ale integracja przez energię? Tego jeszcze nie było!
A jednak, obserwujemy narodziny nowej epoki. W Europie powszechnie mówi się o nieuniknionym wyczerpaniu się węgla i ropy, na których zbudowano świat ery przemysłowej i współczesną gospodarkę światową. Naukowcy przypominają o roli człowieka w postępujących zmianach klimatu. Spójrzmy na Niemcy: jeszcze pod rządami koalicji SPD i Zielonych (1998–2005) podjęto tam decyzję o stopniowej zmianie sektora energetycznego, o „wychodzeniu z atomu” i zwiększaniu udziału odnawialnych źródeł energii (OZE) w produkcji prądu. Katastrofa w Fukushimie przyspieszyła ten proces. Po ponad dekadzie od jego zainicjowania i niemal dwa lata po wrzuceniu piątego biegu, niemiecka transformacja energetyczna, zwana Energiewende, wydaje się nie tylko wykonalna, lecz także – przede wszystkim – niezwykle inspirująca. Sprawa na pozór dotycząca odległej technologii, jest dziś tematem dyskusji w mediach, kawiarniach i domach od Kilonii po Konstancję. Niemcy uczynili z energetycznej transformacji projekt na miarę wysłania człowieka na Księżyc.
W wielu krajach europejskich ta „nowa rewolucja przemysłowa” wywołuje jednak strach. W Polsce przedstawiana jest ona raczej jako nierozważny, wręcz szalony plan dezindustrializacji – nawet ekonomicznego samobójstwa. Nic dziwnego: sukces Energiewende stawiałby pod znakiem zapytania i tak trudny do uzasadnienia z ekonomicznego i ekologicznego punktu widzenia „ułański” projekt atomowy rządu Donalda Tuska.
Energetyka odnawialna nad Wisłą wprawdzie również się rozwija, ale niejako wbrew polityce państwa. Decyzje gabinetu Donalda Tuska stają się coraz bardziej zadziwiające i stoją w coraz wyraźniejszej opozycji do deklarowanych przez rząd wartości. Choć rytualne chłostanie rządu Tuska jest dziś niemal powszechną modą, w tym wypadku wypada dopytać głębiej. Dlaczego trwają prace nad prowizorium legislacyjnym określanym jako „mały trójpak energetyczny”, podczas gdy po raz kolejny został odłożony na półkę projekt ustawy o OZE? Zawiera on przecież m.in. inspirowane niemieckimi rozwiązania dotyczące umożliwienia indywidualnym obywatelom stania się tzw. prosumentami – czyli zarówno konsumentami energii z sieci, jak i producentami przy użyciu małych i bardzo małych „elektrowni” odnawialnych (np. słonecznych). Czemu odrzucono ten na wskroś liberalny w duchu projekt, umożliwiający realizację ideałów zdecentralizowanej i „demokratycznej” energetyki?
Niemiecka ekspertka w dziedzinie ekonomii energetycznej, Claudia Kemfert, w wywiadzie otwierającym dzisiejszy numer stawia mocną tezę: czeka nas czterdzieści lat walki o prąd. Co to znaczy? Rezygnację w Republice Federalnej z energetyki jądrowej na rzecz odnawialnych źródeł energii Kemfert uznaje za kluczowe zadanie dla współczesnej polityki – i czyni to w kategoriach moralnej odpowiedzialności za cywilizację. Co jednak ma do powiedzenia o powiększającym się w RFN udziale elektrowni węglowych (czytaj: powrotem do poprzedniej epoki)? Przekonajcie się Państwo sami.
O politykę polskiego rządu zapytaliśmy dwóch ekspertów: Wojciecha Jakóbika i Grzegorza Wiśniewskiego. Trudno o dwie analizy bardziej przeciwstawne, niż te, które otrzymaliśmy. Jakóbik nie pozostawia na niemieckim projekcie energetycznym suchej nitki. RFN sprzeniewierzyła się jego zdaniem ideałom oddolnej zmiany na korzyść obywateli i zamiast tego realizuje odgórnie sterowaną transformację. Jakóbik broni też polityki energetycznej Polski i tłumaczy, dlaczego uważa ją za racjonalną oraz nastawioną na niezależność.
Grzegorz Wiśniewski wskazuje jednak, po pierwsze, na blisko cztery miliony „obywatelskich” instalacji odnawialnych źródeł energii (OZE) w Niemczech. Polska nie idzie jego zdaniem śladem zachodniego sąsiada, bo przełomowi w energetyce przeciwne są różnorakie lobby. Na przykład koncerny energetyczne – i choć to one powinny realizować politykę energetyczną państwa, w istocie państwo realizuje cele koncernów – przekonuje Wiśniewski. Po drugie pokazuje, dlaczego jego zdaniem rozejście się z Niemcami w tej sferze może być na dłuższą metę dla Polski szkodliwe.
O odbiegających od ideału relacjach państwa z biznesem pisze też Jakub Patočka, prezentując czeską „Energiewende po szwejkowemu”, czyli trwającą po południowej stronie Sudetów aferę korupcyjną związaną z OZE. W wymiarze polityki energetycznej Żelazna Kurtyna dalej dzieli Europę na pół, pisze Patočka. I chyba pora zastanowić się wreszcie, po której stronie chcemy się znaleźć.
Tematowi tygodnia towarzyszą komentarze nadzwyczajne. O tym, dlaczego długotrwałe plany są niezbędne dla polskiej i europejskiej energetyki, pisze brytyjski analityk Antony Froggatt. Natomiast Robert Rybski wskazuje, czego Polska, skoro już zwleka kilka lat z przyjęciem ustawodawstwa wspierającego rozwój OZE, może nauczyć się na sukcesach i wpadkach Energiewende.
* * *
Niniejszy Temat Tygodnia jest kolejnym z cyklu przygotowanych wspólnie przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej oraz „Kulturę Liberalną” w ramach polsko-niemieckiego projektu o przyszłości Unii Europejskiej.
Jak dotąd ukazały się: „Czy Niemcy powinny poświęcić się dla Unii Europejskiej?” z tekstami Ivana Krasteva, Clyde’a Prestowitza, Karoliny Wigury oraz Gertrud Höhler; „Europa to klub upokorzonych imperiów”, jedyny w ciągu ostatnich kilku lat wywiad z Peterem Sloterdijkiem dla polskiej prasy oraz „Sen o państwie opiekuńczym” z tekstami Wolfganga Streecka, Richarda Sennetta, Jacka Saryusz-Wolskiego i Łukasza Pawłowskiego. Już wkrótce kolejne numery!
Zapraszamy do lektury!
Kacper Szulecki
1. CLAUDIA KEMFERT: To dopiero początek bitwy o energię
2. WOJCIECH JAKÓBIK: Konsument, czyli niewolnik
3. GRZEGORZ WIŚNIEWSKI: Energetyczna rewolucja i kontrewolucja
4. JAKUB PATOČKA: Energetyczna rewolucja po szwejkowemu
To dopiero początek bitwy o energię
Z Claudią Kemfert o niemieckiej transformacji energetycznej rozmawia Kacper Szulecki
Kacper Szulecki: Niedawno wydała pani nową książkę pod mocnym tytułem „Bitwa o prąd”. Już w pierwszym rozdziale przytoczone zostaje stwierdzenie, że jest nieprawdopodobne, aby zrealizować niemiecką transformację energetyczną – Energiewende – do 2022 roku. To data, którą rząd Angeli Merkel przyjął jako koniec energetyki jądrowej w Niemczech. Czy to aż tak ambitny plan?
Claudia Kemfert: Energiewende to więcej niż tylko odejście od energii atomowej. Mamy przed sobą cztery dekady radykalnej zmiany polityki energetycznej, jednak jej kierunek musi zostać wyznaczony już dziś. Przeciwnicy transformacji energetycznej głoszą, że jest niewykonalna w tym relatywnie krótkim okresie, że rezygnacja z atomu spowoduje przerwy w dostawach prądu. Jednak kiedy w 2022 roku wyłączonych zostanie siedem ostatnich niemieckich elektrowni jądrowych, będzie dość energii z odnawialnych źródeł oraz z gazu i węgla, by je zastąpić. Nikt nie oczekuje całkowitego przejścia na energię odnawialną. Na osiągnięcie tego celu mamy czas do roku 2050.
Co o tym myśli niemieckie społeczeństwo?
Niemcy chcą odejścia od atomu i zwiększenia udziału OZE, jednak dziś poparcie społeczne coraz mocniej się chwieje. Rosną sceptycyzm i strach, podsycane przez różne mity: np., że Energiewende jest zbyt kosztowna, że działa na niekorzyść niemieckiej gospodarki. Te mity żerują na obawach ludzi przed nowością i przed zburzeniem znanego porządku. Weźmy na przykład często powtarzane zdanie, że ceny energii w Niemczech rosną z powodu transformacji energetycznej i że jest ona niezwykle kosztowna. W rzeczywistości na wzrost cen wpływa wiele czynników. Przeciwnicy Energiewende obwiniają jednak wyłącznie ustawę o OZE.
Zatem to nieprawda, że Energiewende jest kosztowna?
Energia w ogóle jest droga. Sceptycy wskazują, że 100 mld euro będzie wydanych na wsparcie OZE – i to oczywiście brzmi jak ogromna suma. Ale trzeba pamiętać, że Niemcy co roku importują paliwa kopalne warte 90 mld euro. To stawia Energiewende w realistycznej perspektywie. Koszt wsparcia energetyki odnawialnej jest dla gospodarstw domowych relatywnie niski, to około 1 proc. średniego domowego budżetu. Koszty prądu wynoszą zaś między 3 a 5 proc. To kilkakrotnie mniej niż wydajemy na benzynę i ogrzewanie. Równocześnie OZE powodują spadek cen hurtowych. Korzysta na tym wielki przemysł, który kupuje coraz tańszą energię na rynku hurtowym. Ceny paliw kopalnych ciągle rosną – i będą rosły. W długim okresie OZE są od nich tańsze. Niemcy dokonują więc sensownej inwestycji w przyszłość.
A co z zarzutami, że jest to inwestycja przeprowadzana ponad głowami najbardziej zainteresowanych – obywateli?
Teza, że Energiewende jest przykładem gospodarki planowej i zastępuje siły wolnego rynku, to kolejny mit oparty na niedopowiedzeniu. Zupełnie jakby dotychczasowy rynek energetyczny był wolny! Energetyka jądrowa i paliwa kopalne były subsydiowane przez bardzo długi czas, jednak konsumenci nigdy nie dostawali tych dotacji wyszczególnianych w rachunkach za prąd, tak jak teraz ma to miejsce z OZE. Ten i inne mity to po prostu nieprawda. Kryją się za nimi konkretne interesy ekonomiczne różnych organizacji. Różnorodnej grupy, w której skład wchodzą koncerny energetyczne posiadające elektrownie węglowe, zakłady komunalne, przemysł energochłonny obawiający się inwestycji w efektywność energetyczną, a także konserwatywni ideolodzy, którzy uważają, że wszystko, co „zielone”, jest złe, bo będzie miało negatywny wpływ na niemiecką gospodarkę.
Jaki, pani zdaniem, będzie rezultat transformacji energetycznej dla przyszłości Niemiec?
* Claudia Kemfert, profesorka ekonomii, kieruje departamentem Energii, Transportu i Środowiska w Niemieckim Instytucie Badań Gospodarczych (DIW), a także katedrą Ekonomii Energetyki i Zrównoważonego Rozwoju w berlińskiej Hertie School of Governance.
** Kacper Szulecki, doktor nauk społecznych, politolog, Dahrendorf Fellow w Hertie School of Governance, gość departamentu Polityki Klimatycznej w Niemieckim Instytucie Badań Gospodarczych (DIW), członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
***
Wojciech Jakóbik
Konsument, czyli niewolnik
W latach 80. XX wieku celem wprowadzenia Energiewende było przekształcenie niemieckich konsumentów energii w prosumentów. Niezależni wytwórcy energii mieli zapewnić ją sobie samym i sprzedać nadwyżkę do wspólnej sieci. Akcentowano potrzebę uniezależnienia się od kończących się, drożejących paliw kopalnych oraz energetycznego upodmiotowienia Niemców. Te ideały są obecnie w Niemczech całkowicie wynaturzane.
Współcześnie Energiewende realizowana jest odgórnie, za pomocą centralnie planowanego programu subsydiów. I to niezależnie od woli niemieckich konsumentów energii, którzy tuż po Duńczykach płacą za nią najwięcej w Europie. Minister Środowiska RFN Peter Altmaier ocenił, że koszty energetycznej reformy do 2040 roku mogą sięgnąć nawet biliona euro. Środowiska ekologiczne, jak np. pozarządowa organizacja Agora Energiewende, szukają rozwiązań obniżających koszty energetycznej rewolucji, ale coraz częściej rozważa się ogromne projekty takie jak DESERTEC na Saharze.
Cudze reaktory za pieniądze obywateli
Energiewende krytykuje Komisarz ds. energetyki UE Günther Oettinger. Twierdzi, że ostateczne wyłączenie atomu, planowane na rok 2022, sprawi, że Niemcy mimo wszystko będą korzystać z energetyki jądrowej – ale cudzej, wyprodukowanej w reaktorach poza granicą RFN. Od czasu wprowadzenia w 2000 roku EEG, czyli Ustawy o Odnawialnych Źródłach Energii, wysokość rachunków za energię elektryczną rośnie szybciej niż inflacja. Ponadto od czasu ogłoszenia planu zużycie węgla w Niemczech wzrosło o 4,9 proc. A zatem, wyłączając atom, Niemcy oprócz odnawialnych źródeł energii (OZE) wybierają tani węgiel. Dodatkowo Niemiecka Agencja Energii ocenia, że dla osiągnięcia zamierzonych celów Energiewende w RFN będzie musiało powstać kilkadziesiąt obiektów gazowych i węglowych. Elektrownie zużywające paliwa kopalne mają być alternatywą w sytuacji przerw dostaw z OZE, które zdarzają się np. przy nagłej zmianie pogody. Inną możliwością jest import energii elektrycznej.
Krytycy zwrotu podkreślają, że przez dopłaty odbija się on głównie na portfelach zwykłych obywateli. Idee prosumenckie pozostają niezrealizowane, w przeciwieństwie do interesów niektórych lobby, jak na przykład sprzedawców paneli słonecznych i wiatraków. Warto dodać, że zwrot popiera także Komisja Europejska, promująca interwencję na rynku handlu uprawnieniami do emisji dwutlenku węgla (Emission Trading Scheme – ETS), nazywaną po angielsku backloading. Urzędnicy z Brukseli uznali, że uprawnienia te są zbyt tanie, przez co nie dopingują w wystarczającym stopniu odejścia od „brudnych” paliw kopalnych. Dlatego chcą sztucznie podnieść ich cenę, wycofując czasowo część uprawnień z obiegu. Celem tego na wskroś nierynkowego zagrania jest podniesienie kosztów inwestycji w energetykę konwencjonalną do poziomu tak wysokiego, że inwestycje w OZE staną się bardziej konkurencyjne w stosunku do nich. Przed eurokratami stoi trudne zadanie, bo backloadingowi sprzeciwiły się już lobby przemysłu energochłonnego oraz Polska i większość deputowanych w Parlamencie Europejskim. Niemcy byli w tej sprawie podzieleni. Temat ma jednak wrócić na agendę Komisji Europejskiej.
Centralnie sterowana Energiewende ma się nijak do idei energetyki rozproszonej, opartej o OZE instalowane oddolnie przez prosumentów-ochotników. Dziś konsumenci doprawdy są niewolnikami Energiewende. To właśnie tego rodzaju kosztowne programy obniżają konkurencyjność Europy w stosunku do rosnących mocarstw – Chin itp. Wiąże się z tym tzw. zjawisko carbon leakage – ucieczki ciężkiego przemysłu poza granice przeregulowanego Starego Kontynentu. Jaskółką zmian jest, być może, wojna handlowa między UE a Państwem Środka, którego tanie panele słoneczne są poważnym wyzwaniem dla niemieckiego sektora OZE, broniącego swych rynków zbytu na Starym Kontynencie. Możliwe, że tanie instalacje z Chin pozwolą Europejczykom na samodzielny zwrot energetyczny we własnych domach.
Polski mecz o energetyczną niezależność
Obecny minister środowiska Marcin Korolec podjął daleko idące starania o udzielenie racjonalnej odpowiedzi na unijną politykę klimatyczną. Dzięki jego zabiegom listopadowy szczyt klimatyczny ONZ odbędzie się w Warszawie. Pozwoli to Polakom na rozegranie meczu o przyszłość polityki klimatycznej na własnym boisku. Korolec jest sceptyczny wobec wyznaczania wyższych celów klimatycznych. Polska stara się realizować obecnie obowiązujący cel – trzy razy 20 proc. do 2020 roku. Unia postanowiła do tego czasu ograniczyć emisję dwutlenku węgla o 20 proc., zwiększyć udział OZE w energetyce o 20 proc. i zwiększyć efektywność energetyczną o 20 proc. Poczyniła na tej drodze duże postępy. Podwoiliśmy w ostatnich dwóch dekadach PKB, jednocześnie redukując o prawie 30 proc. emisję gazów cieplarnianych. Korolec przestrzega przed przedwczesnym przyjmowaniem tzw. kroków milowych, w których Komisja Europejska narzuca jeszcze bardziej ambitne plany wieloletnie. Chce on, by Unia Europejska wstrzymała się z decyzją do zakończenia globalnych negocjacji klimatycznych przewidywanego na 2015 rok. Minister prawdopodobnie kalkuluje, że w ich toku górę nad ideologią weźmie rachunek ekonomiczny i nie będzie żadnego „nowego Kioto”.
Polska musi stawiać na innowacyjność w energetyce. Powinniśmy wspierać naszych naukowców, szukających innowacyjnych rozwiązań. Dobrze byłoby, gdyby rozwój sektora OZE podlegał stopniowej deregulacji, a zasady były jak najprostsze. Polski nie stać na kolejny program socjalny na kształt niemieckiego Energiewende ani na ostrzejszy reżim polityki klimatycznej. Jeżeli ekolodzy krytykują drogie dopłaty do górnictwa, czas by przychylili się do argumentów krytyków subsydiowania OZE. Energetyka odnawialna powinna rozwijać się oddolnie zgodnie z ideami prosumenckimi. Tym bardziej, że odpowiedź na pytanie o zasadność polityki klimatycznej i etatystycznego sterowania energetyką będzie miała kluczowe znaczenie dla konkurencyjności przemysłu w Polsce oraz Europie w nadchodzących latach.
* Wojciech Jakóbik, Ekspert Instytutu Jagiellońskiego. Zajmuje się energetyką i szeroko pojętym bezpieczeństwem.
***
Grzegorz Wiśniewski
Energetyczna rewolucja i kontrrewolucja
W polityce energetycznej Polska nie szuka rozumienia i dialogu z Niemcami, nie chce korzystać z doświadczeń, nie szuka kompromisu.
Niemcy od dwóch dekad konsekwentnie dążą do zmiany paradygmatów gospodarczych, idąc w kierunku energetyki zrównoważonej środowiskowo i technologicznie. Polska swój sektor energetyczny rozwija w zdecydowanej opozycji do Niemiec, utrwalając dotychczasowy, anachroniczny model, oparty na „centralnej elektrowni węglowej” lub jej substytucie jądrowym. To myślenie o elektroenergetyce rodem z połowy XX wieku. Pogłębia ono dysonanse w generalnie dobrych relacjach między oboma krajami.
Opozycja Polaków wobec niemieckiej polityki energetycznej narastała od 2008 r., kiedy po politycznej akceptacji unijnego pakietu klimatycznego „3×20” Bruksela decydowała o kształcie dyrektyw dotyczących systemu handlu emisjami, technologii „czystego węgla”, odnawialnych energii i sposobów realizacji celów związanych z efektywnością energetyczną. W tym samym czasie rząd niemiecki realizował już w praktyce nową strategię z 2006 r., zgodnie z którą do końca roku 2022 miano zlikwidować elektrownie jądrowe i zastąpić je z nawiązką odnawialnymi źródłami energii (OZE). W trudnych negocjacjach z końca 2008 r., poświęconych ostatecznemu kształtowi unijnych dyrektyw energetyczno-klimatycznych, Polska szukała wsparcia nie u swego zachodniego sąsiada, ale w nowych krajach członkowskich UE oraz we Francji, co wzmacniało energetykę węglową oraz stało się impulsem do pochopnej decyzji gabinetu Donalda Tuska o budowie elektrowni jądrowej. Spowodowało też, że mimo silnego wsparcia UE dla OZE wdrożenie dyrektywy o ich promocji znalazło się na szarym końcu priorytetów polskiego rządu. To myślenie zostało następnie – w 2009 r. – wpisane do „Polityki energetycznej Polski do 2030 r.”, cementując programowe rozbieżności między Polską a Niemcami.
Romantyczni Niemcy, pragmatyczni Polacy?
Katastrofa w Fukushimie utwierdziła kierunki polityki energetycznej w Niemczech, ale też te różnice zwiększyła. Ostateczna decyzja niemieckiej koalicji rządowej o całkowitej rezygnacji z energetyki jądrowej od 2023 roku przedstawiana została w Polsce jako efekt nieracjonalnych emocji po tsunami, w wyniku których „zieloni pchnęli [romantycznych?] Niemców przeciw energii nuklearnej” (tak np. uważa europoseł Konrad Szymański). Jakby na ironię, na tym tle jako pragmatyczne prezentowane są w dalszym ciągu wypowiedzi przedstawicieli krajowych firm energetycznych, iż choć niemiecki przełom jest koncepcją oderwaną od realiów gospodarczych, to jest dobry dla Polski bo… otwiera drogę do eksportu energii z polskich elektrowni węglowych do Niemiec.
Nikt nie chce zauważyć, że dzieje się zupełnie inaczej – to Niemcy mają nadwyżkę energii elektrycznej, którą eksportują. Tak jak szereg innych krajów w UE (np. Wielka Brytania) wdrażają pakiet klimatyczny i prowadzą zakrojony na szeroką skalę program inwestycyjny nakierowany na OZE. UE buduje co roku ok. 25–30 GW nowych mocy i są to w zdecydowanej większości moce w OZE. Cena energii z tych źródeł staje się obecnie niższa niż z paliw kopalnych i tego procesu nie można zatrzymać ani odwrócić. Tymczasem oportunistyczne podejście do pakietu klimatycznego w Polsce powoduje, że nie powstają nowe moce, nawet te substytucyjne (gotowe do zastąpienia wyłączanych starych bloków węglowych). Polskę już w latach 2015–2016 czeka deficyt energii. Niestety, programowy sceptycyzm co do Energiewende, w tym niedocenianie potencjału krajowej energetyki odnawialnej, prowadzić będzie do konieczności importu energii, m.in. z Niemiec, a to może dać pożywkę do kolejnych „teorii spiskowych” i nieracjonalnych decyzji w nowej polityce energetycznej.
Lobby energetyczne zamiast państwa
Niedostrzeganie i bagatelizowanie roli OZE czy wręcz blokowanie ich wprowadzania, czego przykładem jest już niemal 3-letnie opóźnienie we wdrożeniu unijnej dyrektywy, utrzymuje „otwartą furtkę” dla energetyki jądrowej oraz niesprawdzonych opcji w energetyce – jak gaz łupkowy czy CCS [Carbon Capture and Storage – magazynowanie dwutlenku węgla „wyłapywanego” z konwencjonalnych elektrowni – przyp. red.]. Wobec tych zjawisk trudną sytuację w Polsce mają tzw. niezależni producenci zielonej energii oraz zagraniczne firmy energetyczne, działające poza Polską już w zupełnie nowej rzeczywistości. Polskie koncerny, nie mając ze strony rządu czytelnego sygnału do zmian, nie skracają dystansu technologicznego i strukturalnego w stosunku do innych krajów Unii.
Wobec braku innych liczących się uczestników rynku, krajowe koncerny stają się najważniejszym adresatem polityki energetycznej, iluzorycznym depozytariuszem bezpieczeństwa energetycznego kraju. Wpływowe środowiska związane z korporacjami energetycznymi przenikają się z administracją państwową i, wpływając przez kolejne lata na kształt polityki i regulacji, coraz bardziej odciągają Polskę od przełomu w krajowej energetyce, a nawet utrudniają ewolucyjne zmiany. Wydaje się, że nie tyle koncerny realizują politykę energetyczną państwa, ale odwrotnie – to państwo realizuje cele tych firm.
Polska i Niemcy na energetycznych rozdrożach
W efekcie punktów niezgody w polityce, systemy energetyczne Polski i Niemiec różnią się coraz bardziej, w szczególności jeśli chodzi o OZE. Moc zainstalowana energetyki odnawialnej w Niemczech jest ponad dwukrotnie wyższa niż całkowita moc zainstalowana sektora energetycznego w Polsce, a udział mocy z OZE w niemieckim systemie (ponad 41 proc.) jest prawie 5-krotnie wyższy niż nad Wisłą. Pomimo tego niemieccy operatorzy sieci w pełni radzą sobie z bilansowaniem znacznych mocy ze źródeł niestabilnych (jak elektrownie wiatrowe i słoneczne), a polscy przekonali rząd o rzekomym zagrożeniu bezpieczeństwa energetycznego przy nawet bardzo niskim udziale energii słonecznej i wiatrowej.
Jeszcze większe różnice występują w strukturze własności OZE, a w szczególności w obecnie najbardziej dynamicznym segmencie – energetyki prosumenckiej. W Niemczech już w 2010 r. funkcjonowało ponad 4 mln producentów energii elektrycznej z OZE. Większość tych producentów posiadała niewielkie instalacje (średnia moc ok. 20 kW). Na rysunku przedstawiono strukturę niemieckich inwestorów w całej branży OZE oraz, dla przykładu, w fotowoltaice (produkującej energię elektryczną z energii słonecznej – przyp. red.].
Rys. 1. Struktura inwestorów w OZE ogółem (ponad 4 mln instalacji) oraz w fotowoltaice (PV) w Niemczech w 2010 roku. Źródło: Undenlich-viel-energie, opracowanie własne IEO.
Jak widać, około 11 proc. wszystkich inwestorów OZE (udział w całkowitej mocy zainstalowanej) to rolnicy, w sektorze fotowoltaicznym (PV) ich udział sięga 22 proc. Sami rolnicy zainwestowali w sektor PV ponad 14 mld euro. Osoby fizyczne (gospodarstwa domowe) w Niemczech to główni inwestorzy w OZE (ok. 40 proc. udziału w mocy zainstalowanej), podczas gdy tradycyjne koncerny energetyczne posiadają 13 proc., a w segmencie PV zaledwie 3 proc. mocy zainstalowanej.
W porównaniu do krajów zachodnich, w Polsce w zakresie mikroinstalacji sytuacja wygląda zupełnie inaczej. W 2010 r. funkcjonowało 1043 wytwórców energii w segmencie małych instalacji do 5 MW. Co do zasady należały one do niezależnych producentów energii. Udział tego segmentu w produkcji energii z OZE wynosił jednak tylko około 15 proc. Dwudziestu największych producentów energii z OZE wywodziło się z czterech krajowych korporacji energetycznych i dostarczało ponad 70 proc. całkowitej produkcji zielonej energii, co zdecydowanie odróżnia krajowy rynek energetyki odnawialnej od bardziej rozwiniętych rynków w innych krajach. W segmencie najmniejszych instalacji – poniżej 50 kW, tylko znikoma ilość mikroinstalacji (257) była przyłączona do sieci.
Bez prosumentów nie będzie rewolucji
Niemiecka polityka energetyczna ma wsparcie w milionach obywateli produkujących zieloną energię lub pracujących na rzecz zielonego przemysłu. Polityczne i regulacyjne blokowanie rozwoju OZE, a w szczególności mikroinstalacji, uniemożliwia tworzenie sektora prosumentów. Ten brak utrudnia przeprowadzenie koniecznych zmian w polskiej polityce energetycznej i prowadzi do zabetonowania jej archaicznej struktury. Brak perspektyw dla krajowego rynku OZE utrudnia też rozwój przemysłu produkcji urządzeń dla energetyki odnawialnej, przez co Polska traci zasadniczy filar do rozwoju tzw. zielonej gospodarki.
Polska, choć słusznie stawia w energetyce na bezpieczeństwo i konkurencyjność (choć niepotrzebnie negując cele klimatyczne), bez masowej i rozproszonej energetyki odnawialnej, pogarsza w praktyce swoją sytuację w obu obszarach. Niemalże programowe rozejście się polskiej polityki energetycznej z niemiecką nie jest dobre dla Polski. Zaś Niemcom nie pomaga w realizacji trudnego, ale niezbędnego przełomu.
* Grzegorz Wiśniewski, prezes Instytutu Energetyki Odnawialnej.
***
Jakub Patočka
Energetyczna rewolucja po szwejkowemu
Nie dajcie się zwieść, nie zbałamucą nas Niemcy z ich solarnym czarnoksięstwem. A jeśli chcecie wiedzieć, kto jest odpowiedzialny, spójrzcie w niebo.
W dziedzinie polityki energii odnawialnej w Europie można zauważyć dwa zasadnicze podejścia. Po pierwsze, są kraje wykazujące chęć, czy nawet pasję, w promowaniu energetycznego zwrotu. Niemcom udało się z Energiewende uczynić największą intelektualną i gospodarczą przygodę współczesności, coś na kształt wysłania własnego człowieka na Księżyc, narodowego projektu dającego początek „zielonej erze”.
Druga grupa to kraje otwarcie sceptyczne lub przynajmniej niechętne tej tendencji. Jeśli spojrzeć na europejską mapę trendów w rozwijaniu odnawialnych źródeł energii (OZE) jako istotnej części krajowej energetyki, uderzające jest, że w tym względzie Żelazna Kurtyna jest wciąż nienaruszona. Zupełnie jakby stosunek do energii odnawialnej był w jakiś sposób odbiciem ogólnego stanu kultury politycznej.
Słoneczny tunel korupcyjny
Nic nie potwierdza tego podejrzenia lepiej niż przypadek Republiki Czeskiej. Tutejszym elitom politycznym i gospodarczym udało się dokonać nie tylko subtelnej, lecz także iście diabelskiej sztuki. Z jednej strony, wspierany przez państwo schemat reklamowany jako „wspieranie OZE w niemieckim stylu” został umiejętnie zmanipulowany. I to w taki sposób, aby przekazać absurdalne sumy pieniędzy w ręce mających uprzywilejowany dostęp do subsydiów przedstawicieli gospodarczej i politycznej elity.
Z drugiej strony, upadek całego schematu został sprawnie wykorzystany politycznie. Stało się tak niezależnie od tego, że niepowodzenie było rezultatem frustracji społeczeństwa w obliczu szybko rosnących korupcyjnych majątków budowanych na gwarantowanych przez państwo cenach prądu otrzymywanego z OZE. W rezultacie społeczeństwo uważa energetykę odnawialną, w szczególności słoneczną, za przyczynę wszystkich strat i niegospodarności, nie zauważając roli politycznych i ekonomicznych struktur, które się do owej niegospodarności i sprzeniewierzenia dołożyły. Dodatkowo podkreśla się, że całe społeczeństwo płaci za rządowy program w indywidualnych rachunkach za prąd. Choć da się wykazać, że tylko mała część podwyżek cen elektryczności dokonywanych przez koncerny energetyczne ma związek z odnawialnymi źródłami energii, udało się namówić ludzi, by za całokształt obwiniali… Słońce.
Prawdopodobnie nie było to zamierzone. Ale gdy tylko przeżarte korupcją czeskie elity zauważyły szansę wyssania dodatkowych pieniędzy z publicznego budżetu, nie mogły oprzeć się pokusie. A kiedy zorientowano się, że skok na kasę jest zbyt widoczny, a opinia publiczna wściekła, należało znaleźć kozła ofiarnego. Jako że ludzie czerpiący największe korzyści z solarnego eldorado nie są zainteresowani jakimkolwiek programem proekologicznym (w większości przypadków wręcz przeciwnie), stał się on kozłem wręcz wymarzonym.
Jeden krok w przód, trzy kroki w tył
I tak oto mamy Energiewende po szwejkowemu. Jeśli spytacie przeciętnego czeskiego obywatela, kto przywłaszczył sobie pieniądze mające służyć rozwojowi OZE, to, uśmiechając się przy tym dobrodusznie, wskaże palcem w stronę Słońca.
Ale to dopiero pierwszy krok. Czeska wersja transformacji energetycznej ma też krok drugi, który dokręca polityczny zwrot do pełnych 360 stopni. Jeśli opinia publiczna została przekonana – przy wydatnym wsparciu niepomiernie niekompetentnych czeskich mediów – że OZE nie są dla nas przyszłością, to co przyszłością być może?
Zgadliście. Jak gdyby chcąc udowodnić skalę zaskoczenia faktem, iż pieniądze z systemu wsparcia OZE zostały wyssane, rząd na poważnie rozważa zatwierdzenie gwarancji na budowę trzeciego i czwartego bloku elektrowni jądrowej w Temelinie. To koszt 20 miliardów euro – zdecydowanie największa inwestycja w czeskiej historii.
Z technicznego punktu widzenia rozwiązanie ma przypominać OZE. Podczas gdy stałe ceny dla energetyki solarnej były gwarantowane na 15 lat, energetyka jądrowa miałaby otrzymać wsparcie na niespotykany dotąd okres 40 lat, co oznacza dosłowne zabetonowanie polityki energetycznej na dwa pokolenia. Można zapytać, czemu ktoś miałby zrobić coś równie szalonego? Cóż, dziesięć lat praktycznie niepodważanej atomowej propagandy wytworzyło w większości czeskiego społeczeństwa coś na kształt narodowej dumy z atomu. Jeśli ktoś szuka dowodów na to, jak irracjonalne może być narodowe samozadowolenie, nie trzeba trudzić się dalej.
Oczywiście celem projektu jest stworzenie kolejnej ogromnej dziury mającej zasilać czeską polityczną korupcję. Jakby nie było, jest to smar, dzięki któremu obecnie rządząca koalicja czeskich partii prawicowych może jechać do przodu. Co bynajmniej nie oznacza, że lewicowa opozycja nie jest zainfekowana korupcją.
Projekt atomowy na miarę naszych możliwości
Wszystko to dzieje się, gdy debata międzynarodowa o przyszłości energetyki jądrowej w zasadzie już się wyczerpała. Nie ma potrzeby dyskutowania o bezpieczeństwie, odpadach, etyce, jeśli staje się jasne, że cała technologia jest anachroniczna i niezgrabna. Energia jądrowa wydaje się dziś tym, czym silniki parowe w początkach epoki Diesla. Czesi mają jednak doświadczenie w takiej polityce. W początkach ery telewizorów LCD państwo przekazało przecież duże środki międzynarodowej korporacji Philipsa na budowę w Czechach fabryki tradycyjnych telewizyjnych kineskopów.
A skoro atom jest reklamowany jako narzędzie wspierania narodowej suwerenności, nikogo nie powinno dziwić, że sednem debaty stało się pytanie, czy ów wielki projekt ma być realizowany przez Amerykanów czy Rosjan. Nie dajcie się zwieść, nie zbałamucą nas pierońscy Niemcy z ich solarnym czarnoksięstwem. A jeśli chcecie wiedzieć, kto jest odpowiedzialny, spójrzcie w niebo.
* Jakub Patočka, dziennikarz i aktywista, redaktor naczelny czeskiego dziennika „Referendum”.
** Tłumaczenie: Kacper Szulecki.
***
* Autor koncepcji numeru: Kacper Szulecki.
** Współpraca: Jakub Krzeski.
*** Koordynacja projektu ze strony „Kultury Liberalnej”: Ewa Serzysko.
**** Koordynacja ze strony Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej: Monika Różalska.
***** Autor ilustracji: Przemysław Gast.
„Kultura Liberalna” nr 229 (22/2013) z 28 maja 2013 r.
Niniejszy Temat tygodnia jest kolejnym z cyklu numerów poświęconych przyszłości Unii Europejskiej, przygotowanych wspólnie przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej i „Kulturę Liberalną”.