Zacznę od pytania: z czym kojarzy się szkoła? Z nauką? Pierwszymi przyjaźniami? Klasówkami? Staniem w kącie? A może z genialnym nauczycielem, dzięki któremu jesteście dziś tym, kim jesteście? Mnie szkoła kojarzy się z systemem kar i nagród, koniecznością siedzenia cicho, najlepiej nieruchomo (chyba że trzeba pisać) w ławce i koszmarem odpytywania. Z tym, że nauczyciel ma zawsze rację, z nim się nie dyskutuje, tylko uczy – najlepiej „na blachę” – tego, co ma do przekazania. Z tym, żeby się nie wychylać i zawsze mieć odrobioną pracę domową, to może się nie będą czepiać. Z bólem brzucha w każdy poniedziałek rano. I wkuwaniem niepotrzebnych formułek z biologii, fizyki, matematyki czy chemii, które dziś są jedynie mglistym wspomnieniem i nie mają nic wspólnego z radością odkrywania świata.

Zdaję sobie sprawę, że od czasu, gdy skończyłam podstawówkę i szkołę średnią, wiele się zmieniło. Doszło do wymiany pokoleniowej nauczycieli, zaczęły się eksperymenty na wytrzymałości psychicznej i emocjonalnej dzieci, jak pomysł z wprowadzeniem gimnazjum czy standaryzowanych testów na każdym etapie nauki. Wiem, że upraszczam złożony problem edukacji i oświaty w Polsce. Ale mam też w głowie coraz głośniej powtarzane słowa pedagogów i psychologów alarmujących, że genialne dwu- i trzylatki kończą podstawówkę jako intelektualne miernoty, których największym osiągnięciem jest przystosowanie do życia w równającym w dół społeczeństwie. I nie chcę takiego systemu edukacji dla swojego dziecka.

No tak – powie ktoś – młoda matka, przejęta swoim małym geniuszem, dla którego żaden żłobek, przedszkole, szkoła nie są dość dobre. Dokładnie tak! Uważam, że państwowe placówki edukacyjne, zazwyczaj niedoinwestowane, niedopilnowane (patrz ostatnia historia z psychicznie chorą nauczycielką pięcio- i sześciolatków w Szczodrem), koncentrują się głównie na przeżyciu, bez cięć i utraty kadry, na przepuszczaniu kolejnych roczników przez oświatowe piekiełko. Standardy edukacji i wychowania dzieci znajdują się gdzieś pod koniec listy priorytetów.

Oczywiście, znam wybitnych pedagogów, którzy niczym pozytywistyczne siłaczki, walczą o każdego ucznia, znam szkoły, które starają się nauczyć dzieci miłości do wiedzy i szacunku do drugiego człowieka – ale to chwalebne wyjątki. Co roku tysiące rodziców oddają swoje pociechy do miejsc, w których nie tylko mają „przeczekać”, ale nauczyć się przydatnych rzeczy i wyrosnąć na wartościowych ludzi.

Ale mnie, jako rodzicowi, coraz mniej podoba się system, w który od najmłodszych lat jesteśmy wdrażani. To, czego nas uczy i jak nas uczy. Jak nas standaryzuje i zabija indywidualność. I jak potem oczekuje naszej wdzięczności w postaci regularnie płaconych podatków i pracy na rzecz powiększania PKB.

Coraz częściej czuję się w moim kraju jak w uzdrowisku, w którym muszę dodatkowo uiszczać opłatę klimatyczną, mimo że ma ono najwyższe wskaźniki zanieczyszczenia powietrza. | Katarzyna Kazimierowska

Od lat w Polsce trąbi się o konieczności zmiany standardów nauczania, opieki i wychowywania dzieci i młodzieży. Podtyka się pod nos chociażby wzorce skandynawskie. Ale ich wdrożenie wymaga zaangażowania polityki i przesunięcia w budżecie odpowiednich środków. Nie tylko walki o pensje dla nauczycieli i niezamykanie kolejnych bibliotek. Nie tylko dyskusji, czy usunąć religię ze szkół i może zaoszczędzić na pensjach dla katechetów.

Chodzi o zmianę systemową, która nie będzie polegała na robieniu minimum, na jakie pozwalają ograniczone możliwości finansowe. To państwu powinno zależeć, by wyedukować i wychować obywateli tak, by chcieli w tym państwie żyć, płacić podatki i nie myśleć o emigracji – zagranicznej czy wewnętrznej, w głąb własnego umysłu, co zgodnie z językiem opieki społecznej nazywa się życiową ospałością lub niezaradnością. Ale żeby tak było, trzeba zacząć od zera, od żłobka, od pierwszych dni życia spędzanego w placówce edukacyjnej. I my, płacący podatki obywatele, powinniśmy tego od państwa oczekiwać – i to jak najwyższej jakości, zamiast ponosić konsekwencje jej braku.

Coraz częściej słyszę o propozycjach wyjścia poza system i zakładania własnych szkół, przedszkoli, klubików. Mówi się o edukacji domowej, o szkołach demokratycznych, gdzie to nauczyciel podąża za potrzebami rozwojowymi i zainteresowaniami uczniów, gdzie uczy się dzieci szacunku wobec siebie i przyrody, rozwija wyobraźnię i kładzie nacisk na rozmowę i wymianę myśli, a nie bezmyślne wkuwanie formułek na pamięć.

Takie szkoły i takie minisystemy edukacji powstają kosztem czasu i pieniędzy rodziców, dzięki ich kreatywności i wytrwałości. Ale to jest wyręczanie państwa. Państwa nakazującego nam płacić za marne usługi, z których stopniowo i tak rezygnujemy – od ZUS-u po edukację. Coraz częściej czuję się w moim kraju jak w uzdrowisku, w którym muszę dodatkowo uiszczać opłatę klimatyczną, mimo że ma ono najwyższe wskaźniki zanieczyszczenia powietrza. I nie narzekam tu po to, by usłyszeć odpowiedź: „jak ci się nie podoba w naszym pięknym kraju, to się wyprowadź!”.

Tu chodzi o wymuszenie na państwie wywiązania się z kontraktu, jaki zawiera z obywatelami, także tymi najmniejszymi i najbardziej bezbronnymi. Może czas na kolejny początek dyskusji na temat tego, jakiej szkoły potrzebujemy, w której państwo zechce wziąć udział. I może nie skończy się bezradnym rozłożeniem ramion i rytualnym: „nie mamy takich możliwości”. Może okaże się, że mamy siłę zmienić system i stworzyć dla naszych dzieci edukację, która nie zniechęci ich do wiedzy, nauki i świata.