Szanowni Państwo!

Wynik pierwszej tury wyborów prezydenckich był sporym zaskoczeniem. Bardzo niskie poparcie dla urzędującego prezydenta, który jednocześnie, według rankingów zaufania, jest jednym z najpopularniejszych polityków – to jedno. Jedna piąta głosów oddanych na ustawiającego się w roli burzyciela zastanego porządku Pawła Kukiza – to drugie. Dla wielu jednak bardziej od wyborczej niedzieli zaskakujący był powyborczy poniedziałek, kiedy obaj walczący w drugiej turze kandydaci zaczęli ścigać się w próbach przejęcia wyborców Kukiza. Próbach karykaturalnie pokazujących niezrozumienie natury jego antysystemowego buntu.

Czy Polscy politycy odkleili się od rzeczywistości? Jeśli tak, co przez to rozumieć? Czy „przyklejeniem” do rzeczywistości ma być wykazywanie wrażliwości społecznej (często na pokaz), czy raczej prowadzenie kampanii ściśle według badań opinii publicznej (a więc czysty polityczny marketing). A może politycy powinni czytać w myślach wyborców?

Można przekornie zapytać, czy może to nasze społeczeństwo nie jest od rzeczywistości „odklejone”? Przecież w sondażach większość z nas deklaruje wysoki poziom szczęścia, a następnie oddaje głos na kandydatów antysystemowych, którzy (teoretycznie) cały dotychczasowy porządek chcą wywrócić do góry nogami. Co więcej, decyzję o konieczności dokonania „rewolucji” większość z nas podejmuje w sumie w ciągu kilku tygodni, kiedy to poparcie dla Bronisława Komorowskiego spada z niemal 70 proc. do niecałych 40.

Co się stało w tym czasie, że większość z nas ogarnął taki gniew na klasę polityczną? Przecież, tak na dobrą sprawę, kampania Komorowskiego była całkowicie racjonalna – po 5 latach przewidywalnej, stabilnej prezydentury utrzymywał wielką przewagę nad konkurentami. Wszystko wskazywałoby, że właśnie takiej głowy państwa Polacy oczekują.

Roman Giertych, pytany przez „The Economist” o przyczyny porażek Komorowskiego, odpowiedział, że to skutek „nadmiernego przesunięcia się na lewo”. To absurd. Ukłon w stronę elektoratu lewicowego był, po pierwsze, niewielki, a po drugie, także racjonalnym posunięciem wobec słabości kandydatów tzw. lewicy oraz faktu, że w tych wyborach większość kandydatów miała poglądy prawicowe i bardziej konserwatywne niż Komorowski. Przy takiej konkurencji nie było sensu bić się o wyborcę prawicowego. Kto tu więc kogo nie rozumie?

Sztab Komorowskiego faktycznie strzelił sobie kilka wizerunkowych samobójów, a Platforma Obywatelska jako osiadła i nieco już nawet spatynowana partia władzy zraża do siebie coraz większe części własnego, zdawałoby się, żelaznego elektoratu.

Ale może jednak jest też tak, że apetyt rośnie w miarę jedzenia? Czytając prawicową i lewicową prasę, często można odnieść wrażenie, że tak źle jak dziś nie było jeszcze nigdy. Tymczasem, co podkreśla co i rusz PO – a brzmi to nieraz jak wołanie na puszczy – biorąc pod uwagę dane o wzroście ekonomicznym czy malejących nierównościach, jest dokładnie odwrotnie. Czy dzisiejszy bunt elektoratu nie jest oznaką śrubowanych z każdym rokiem oczekiwań w każdym obszarze politycznego życia? W 1970 r. spełnieniem marzeń o dobrym gospodarzu kraju, swobodnie komunikującym się ze społeczeństwem, sporej części Polaków wydawał się Edward Gierek, bo porównywali go z topornym i ideologicznie betonowym Władysławem Gomułką. Wczesne lata III RP upłynęły pod hasłem „dążenia do normalności”. Kiedy już było normalnie, pod koniec lat 90. i na początku nowego tysiąclecia „goniliśmy Europę”. Dziś status Polski jako normalnego – ba! – stabilnego i silnego europejskiego państwa bierzemy już nie za cel, a za zastany punkt wyjścia. Nasze wymagania wobec państwa i polityków podkręca też emigracja (w aktualnej debacie wciąż używana przez opozycję jako przykład wielkiej porażki postkomunistycznej Polski). Wiemy, jakie standardy socjalne ma Norwegia, jak łatwo prowadzi się własną firmę w Anglii, jak merytoryczna jest debata polityczna w Niemczech, jak silna ochrona praw pracowniczych we Francji. Chcemy tego wszystkiego od naszego państwa i od polityków. Najlepiej już – teraz. I najlepiej – naraz.

Z jednej strony mamy więc polityków, którzy słabo czują społeczne nastroje, a z drugiej – elektorat, który traci kontakt z rzeczywistością, za to daje sobie narzucać katastroficzne narracje, jeśli tylko są one w stanie zagospodarować jak najwięcej z „miriad różnokształtnych strzępków indywidualnego niespełnienia”, jak pisała na naszych łamach Marta Bucholc. Wyborcy zarzucają więc politykom „brak konkretów”, czyli debaty merytorycznej i praktycznych rozwiązań, ale jednocześnie druga tura wyborów prezydenckich to kolejne starcie PO i PiS-u – pojedynku odbywającego się na ringu polityki ideologicznej i aksjologicznej. Gdzie w tym wszystkim sens?

W dzisiejszym Temacie Tygodnia głos zabierają członkowie naszej redakcji. Szefowa działu politycznego „Kultury Liberalnej”, Karolina Wigura, pisze o konsekwencjach, jakie dla polskiej polityki i oczekiwań wobec państwa mają diametralnie różne doświadczenia pokolenia Okrągłego Stołu i dzisiejszych dwudziesto-, trzydziestoparolatków. Łukasz Pawłowski analizuje dotychczasowy przebieg kampanii obu kandydatów i zastanawia się, kto właściwie bardziej „odkleił się” od rzeczywistości – politycy, media czy… sami wyborcy. Adam Puchejda rozważa zaś polityczną sytuację młodych. „Ich głosy będą ważne, ale tylko jako część arytmetycznego rachunku. Bo to oni zadecydują, kto zostanie nowym prezydentem”, pisze. Wreszcie Józef Pinior, wieloletni działacz opozycji demokratycznej i polityk związany z PO, w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim przekonuje, że wybór między Bronisławem Komorowskim a Andrzejem Dudą jest tak naprawdę wyborem cywilizacyjnym, który przesądzi o przyszłości Polski w najbliższej dekadzie.

Drugą debatę prezydencką oraz przebieg ostatnich tygodni kampanii komentuje zaś Tomasz Sawczuk.

Zapraszamy do lektury,

Kacper Szulecki

 


 

Stopka numeru:

Autor koncepcji Tematu Tygodnia: Wojciech Kacperski

Ilustracje: Marta Zawierucha [marta-zawierucha.tumblr.com]