Czyżby internet to było za mało, nawet dla takiego potentata jak Google? To jedno z pierwszych pytań, które pojawiają się, gdy słyszymy, że Sidewalk Labs, jedna ze spółek córek Google, planuje teraz zabrać się za poprawianie kondycji naszych miast. Co może się kryć za takim sloganem?

Plany Sidewalk Labs są ambitne i zakładają dostarczanie rozmaitych bezpłatnych usług mieszkańcom światowych aglomeracji. W ramach pierwszego projektu firma zbuduje w Nowym Jorku 7,5 tys. punktów z darmowym, szybkim internetem bezprzewodowym, dostępnym w promieniu ponad 100 metrów od każdego z nich. Pieniądze na utrzymanie owych punktów miałyby pochodzić z reklam wyświetlanych na tych obiektach i specjalnie dostosowanych do miejsca, w którym dany punkt się znajduje, do pory dnia, a nawet demograficznych cech mieszkańców okolicy!

Oczywiście, znane są przykłady, również rodzime, interwencji Google’a, które mogą mieć pozytywny wpływ na najbliższą okolicę, jak choćby słynny już Google Campus na warszawskiej Pradze. Jednak taka punktowa interwencja jest niczym w porównaniu z powstaniem firmy mającej w planach „poprawę naszego życia”.

Widać w tym przedsięwzięciu pewien krok naprzód, jeśli chodzi o światową debatę na temat miasta. Dotychczas, gdy myśleliśmy o poprawianiu przestrzeni zurbanizowanej, pierwszym skojarzeniem były zazwyczaj think-tanki, które na drodze współpracy ze społecznością lokalną oraz przy pomocy profesjonalistów pracowały nad tym, jaki rodzaj interwencji potrzebny jest w danym miejscu. W tej chwili mamy do czynienia z firmą, która po prostu „to zrobi”. Jest w tym nadzieja kryjąca się za obietnicą poprawy warunków życia za pomocą nowoczesnych rozwiązań, ale niestety również perspektywa dalszej kolonizacji przestrzeni miejskiej przez korporacje.

Parki, place i ulice to przestrzenie bardzo szczególne, należące w absolutnej większości do miasta i urządzane w pierwszej kolejności z myślą o mieszkańcach. Interwencje w postaci nowych technologii w tę tkankę, mimo że ubrane w płaszczyk „ulepszania życia”, często są po prostu zwykłym produktem, mającym na celu przede wszystkim przyniesienie korzyści finansowych. Oczywiście, znane są przypadki podobnych interwencji, które okazują się wielkim sukcesem. Rower miejski, obsługiwany przecież przez zewnętrzne komercyjne firmy, spowodował prawdziwą rewolucję i w bardzo krótkim czasie uzmysłowił nam, że Warszawa, która jeszcze kilka lat temu wydawała się miastem zupełnie niedostosowanym do ruchu rowerowego, może szczycić się nim nawet zimą.

Nie jestem przeciwnikiem nowych technologii w przestrzeni miejskiej. Idea smart city od początku wydawała się bardzo ciekawa i inspirująca. Nie można jednak zapominać, że za każdym rodzajem sieciowej interwencji w przestrzeń miejską, która ma na celu pozyskiwanie oraz przekazywanie danych, kryje się niebezpieczeństwo. Zamiary Google wydają się o tyle niepokojące, że kryje się za nimi niebezpieczeństwo monopolizacji konkretnych rozwiązań. Nie mniej ważne jest również pytanie, czy wyłącznie interwencjami o charakterze technologicznym jesteśmy w stanie poprawić nasze miasto?

Autor kanonicznych już dzisiaj pozycji na temat myślenia o przestrzeni miejskiej, William H. Whyte, tworzący w latach 80. – czyli czasach, gdy o nowoczesnych aplikacjach jeszcze nawet nikt nie myślał – zwracał uwagę, że to wcale nie poziom zamożności i technologie decydują o tym, czy przestrzeń miasta jest dobra do życia. Wykazywał wręcz, że niekiedy to właśnie w biednych dzielnicach mieszkańcy tworzący wspólną przestrzeń, własnymi siłami i dla własnych potrzeb, robią to niekiedy lepiej niż zewnętrzne firmy.

Wydaje się, że nie jesteśmy już w stanie odwrócić się od takich przedsięwzięć, jakie proponuje Google (i możemy być pewni, że za chwilę znajdą oni konkurencję w przynoszeniu miastom rozwiązań palących problemów). Należy jednak pamiętać, że proces rozwiązywania problemów powinien być poprzedzony rzetelnym zbadaniem sytuacji danego miasta, a dopiero potem formułowaniem potencjalnych rozwiązań. W innym wypadku jakiekolwiek interwencje technologiczne nie przyniosą pożądanych skutków, a na pierwszy plan wysunie się to, co w takich przedsięwzięciach najgorsze: chęć zarobienia pieniędzy.