smith_okladka

Ernst Kantorowicz, autor klasycznej pozycji „Dwa ciała króla”, rozróżnił dwie inkarnacje władcy. Pierwsza z nich to ciało naturalne: ludzkie, śmiertelne, posiadające skazy, przemijające. Drugą natomiast nazwać można Ciałem wspólnotowym (ciałem przez duże „C”) – nie sposób go zobaczyć, dotknąć. Jego przeznaczeniem jest rządzenie ludem, nadzorowanie dobra publicznego; nie dorośleje, nie starzeje się, stanowi przede wszystkim symbol [1]. W podobny sposób rozumie pozycję artysty francuski pisarz i eseista Pierre Michon, który naszkicował sylwetki kilkorga literatów (m.in. Flauberta, Faulknera, Hugo) i zebrał je pod wspólnym tytułem „Corps du roi” (Ciało króla). Otwierający zbiór esej o Samuelu Becketcie rozpoczyna się opisem jego postaci ze sławnego zdjęcia z roku 1961. Autor „Godota” jest królem, pisze Michon, w podwójnym tego słowa znaczeniu. Królem przez duże K, takim, jakim są „wielcy literatury”: Szekspir, Dante, Joyce; królem żyjącym, funkcjonującym od kilkunastu lat na scenie literackiej autorem-krótkowidzem [2].

Artystka i artystka

Taką samą paralelę można przeprowadzić, pisząc o postaci Patti Smith oraz jej dwóch książkach, które na przestrzeni ostatnich czterech lat ukazały się po polsku nakładem Wydawnictwa Czarne: „Poniedziałkowych dzieciach” oraz nowo wydanym „Pociągu linii M”. „Poniedziałkowe dzieci” to utrzymana w nieco bajkowej stylistyce historia o niezależności i stawaniu się Artystką. Jest ona w wielu miejscach przygnębiająca. Nie sposób w niej pominąć opisu początków epidemii HIV i licznych śmierci z powodu AIDS, która zabrała Patti Smith jej długoletniego przyjaciela Roberta Mapplethorpe’a. Jednak w jakimś sensie kończy się happy endem. To jedna z tych opowieści, które lubimy czytać: utkana z anegdot, wzmianek o biednych początkach, smaczków wziętych z różnych etapów życiorysu, które zamieniają się w legendę. Są więc w tej książce spotkania z bitnikami, legenda nowojorskiej kontrkultury, liczne zgony (choćby Jima Morrisona czy Janis Joplin). Wszystkie te zdarzenia stają się nieuchwytnymi przedmiotami wstecznego pożądania czytelników, wzdychających: „to już nie te czasy, co wtedy”.

Jeśli „Poniedziałkowe dzieci” dotyczyły ciała Artystki przez duże „A”, to „Pociąg linii M” mówi o przemijaniu doświadczanym już po prostu przez artystkę – silnym poczuciu osamotnienia, zupełnie nieromantycznym włóczeniu się po ulicach Nowego Jorku, podróżach, mających wypełnić pustkę, rytuałach narzucanych samej sobie, by nie zapaść się pod ciężarem obsesyjnych myśli o trwającej czyjejś nieobecności. Wraz z Patti Smith zanurzamy się w głąb jej najbardziej osobistych idiosynkrazji. Jeśli istnieje jakiś sposób, by zrozumieć wewnętrzny język skojarzeń drugiej osoby, możemy go odkryć właśnie przy lekturze „Pociągu linii M”. Autorka kieruje nas ku niemu na wszelkie sposoby – otwiera drzwi do sfery snu, umieszcza w samolocie, którym podróżuje, wymienia kolejne, niekiedy drogie sobie, przedmioty, które zgubiła. Czasami z nieznośną wręcz dokładnością opisuje szereg drobnych, codziennych czynności: przyjazd do małego miasteczka w Hiszpanii, sączenie letniej kawy (kawa stanowi lejtmotyw „Pociągu linii M”), spożycie lunchu, kupienie losu od nieznajomego i powrót do autobusu z pełną świadomością tego, jak bardzo ten kupon jest bezwartościowy [3].

Recepta na cierpienie: obsesyjna codzienność

Podglądamy więc dnie i noce piosenkarki, wysłuchujemy jej opowieści o dziwnych snach, w których główną rolę odgrywa filozofujący kowboj. Podążamy szlakiem kolejnych odwiedzanych przez nią kawiarni i krajów – a poza tym, że wszystkie opisane sytuacje przydarzyły się Patti Smith, nic ich nie łączy. W miarę lektury – o ile po prostu nie zirytujemy się nieskończonym łańcuchem opowieści sławnej artystki, której rozpoznawalność upoważnia ją do publikacji tego, co tylko zechce – przyjdzie nam zauważyć, że Smith obsesyjnie trzyma się drobnych szczegółów codzienności, by umieścić w tejże codzienności samą siebie. W ten sposób próbuje zrównoważyć wpływ bolesnej straty osobistej i związanych z nią wspomnień na własne życie. Pętle, które zataczają te wspomnienia (niczym lasso wspomnianego kowboja ze snu), zawsze zaciskają się na postaciach męża piosenkarki Freda Smitha oraz jej brata Todda, nagle zmarłych przed dwudziestu laty. Teraźniejszość i jej rytuały, zabarwiane cennymi fragmentami przeszłości – oto sedno „Pociągu linii M”, który w ten sposób staje się opisem współistnienia życia oraz pustki z powodu utraty bliskich. Samotność nie sprawia, że Patti Smith przestaje pisać. Wprost przeciwnie, w jakimś sensie bez szczególnego poczucia bezcelowości nie byłoby jej takiej, jaką jest w tej książce. Jak choćby we fragmencie, w którym mówi, jak „włócząc się tu i tam, minęłam witrynę, w której stało pełno gipsowych dłoni w cielistym kolorze. Domyśliłam się, że jestem tam, gdzie powinnam” [4].

Trudno jednak stwierdzić, że „Pociąg linii M” przynosi czytelnikowi pocieszenie. Jeżeli szukać tu konsolacji, to można ją znaleźć nie tyle w zgodzie na proces przemijania czy w jego akceptacji, ile w uświadomieniu sobie tego procesu. Pisanie i polaroidowe zdjęcia rozsiane na stronach „Pociągu linii M” stanowią po prostu środek, przy pomocy którego świadomość przemijania jest do zniesienia. „Rzeczy, których dotykałam, były żywe. Palce mojego męża, mlecz, obtarte kolano. Nie starałam się uchwycić tych chwil. Mijały, nie pozostawiając po sobie żadnych pamiątek (…). Nie pamiętam, co straciłam i czego nie mogę znaleźć. Próbuję przywołać to, czego nie widzę” [5]. To właśnie pod koniec książki, między nieuchwytnością chwil a przywoływaniem niewidzianego, artystka styka się z Artystką.

 

Przypisy:
[1] Por. Ernst Kantorowicz, „Dwa ciała króla”, przeł. M. Michalski, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2007, s. 5–6.
[2] Por. Pierre Michon, „Corps du roi”, éditions Verdier, Paris 2002, s. 4–5.
[3] Patti Smith, „Pociąg linii M”, przeł. M. Świerkocki, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016, s. 141–142.
[4] Tamże, s. 113.
[5] Tamże, s. 231.

 

Książka:

Patti Smith, „Pociąg linii M”, przeł. M. Świerkocki, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016.