Ponieważ ten tekst ma dotyczyć jednego z największych erudytów drugiej połowy XX wieku, wypada zacząć od cytatu – i to możliwie mało oczywistego. W 1992 roku Josif Brodski w trakcie sympozjum poświęconego Marinie Cwietajewej w Amherst College porównał w obszernym wystąpieniu wiersze Cwietajewej, Rilkego i Pasternaka, których bohaterką jest Maria Magdalena. Wychodząc od niefrasobliwej wzmianki na temat pokrewieństwa tych utworów zamieszczonej w komentarzu do edycji poezji Pasternaka, Brodski rozwinął subtelną interpretację wpływu, który wywarli na swoją twórczość Cwietajewa i Pasternak, i patronatu poetyckiego, jakiego udzielił im obojgu Rilke. Na wstępie swoich rozważań skwitował dość wzgardliwie ową wzmiankę, wplatając przy okazji złośliwość pod adresem Harolda Blooma:

„Ten cel komentatorów [wykazanie niezależności idei poetyckiej Pasternaka względem Cwietajewej i Rilkego] kłóci się nie tylko z celem samego poety, ale też z całą jego psychiką. Prawdziwy poeta nie unika wpływów i zapożyczeń, a często pielęgnuje je i na wszelkie sposoby podkreśla. Nic tak fizycznie (nawet fizjologicznie) nie cieszy, jak powtarzanie cudzych wierszy – po cichu albo na głos. Obawa przed wpływem, obawa przed zależnością to obawa – i choroba – dzikusa, ale nie kultury, która cała jest dziedziczeniem, cała – echem. Niechże ktoś z Państwa zechce to przekazać panu Haroldowi Bloomowi” [1].

Pierwsza możliwość, najbardziej oczywista: Brodski nie czytał najsławniejszej książki Blooma, która w polskim przekładzie ma tytuł „Lęk przed wpływem”. Znał ją tylko z tytułu i uznał, że jest to jakiś manifest oryginalności za wszelką cenę, która, jak wie każdy, kto wszedł nieco głębiej w świat literatury, właściwa jest jedynie radykalnym awangardom i naiwnym debiutantom, przy czym te pierwsze mają krótki żywot, a ci drudzy jeszcze krótszy.

Możliwość druga, mniej prawdopodobna: Brodski znał nie tylko tytuł, ale i treść książki Blooma (która, w morderczym skrócie, jest analizą rozmaitych form przepracowywania przez twórców uświadomionego wpływu ich poprzedników na ich własną twórczość, co w pełni zgadza się z twierdzeniami samego Brodskiego we wzmiankowanym wystąpieniu), lecz z jakiegoś powodu udał, że nie wie, o co chodzi. W tym przypadku można by spekulować na temat osobistych animozji poety wobec krytyka.

Możliwość trzecia: Brodski znał Blooma i nie udawał, że go nie zna, ale nic z niego nie zrozumiał. To już bardzo mało prawdopodobne, ale z drugiej strony zastanawiająca jest prostota, z jaką podszedł do sprawy zapożyczeń twórczych w literaturze. „Prawdziwy poeta nie unika wpływów i zapożyczeń, a często pielęgnuje je i na wszelkie sposoby podkreśla. Nic tak fizycznie (nawet fizjologicznie) nie cieszy, jak powtarzanie cudzych wierszy – po cichu albo na głos”. Czy mamy przez to rozumieć, że poeci po prostu naśladują jedni drugich?! Oczywiście, w dalszej analizie Brodski uważnie wykrywa detale techniki emulacyjnej Pasternaka i nikt rozsądny nie pomyśli, że mógł mieć na myśli po prostu plagiatowanie czy papugowanie. Niemniej, wyczuwa się w tych słowach pewną niefrasobliwość, którą można usprawiedliwić jedynie prowizorycznością ustnej wypowiedzi.

Ten drobny przykład pokazuje, jak łatwo jest o wzajemne niezrozumienie ludzi piszących. Niezrozumienie to ma inny charakter niż nieporozumienia narastające wokół kolejnych wybić słownej biegunki w środkach masowego przekazu. Mamy tu bowiem do czynienia z ludźmi, dla których słowa nie były przejrzystymi, niedbale stosowanymi narzędziami codziennej komunikacji, lecz przedmiotami precyzyjnej, a niekiedy uroczystej roboty twórczej, której poświęcili własne życie. Bloom należy do tej właśnie gildii, i to w bardzo istotnym aspekcie swojego myślenia o literaturze jako sztuce słowa.

Albowiem Harold Bloom [1930–2019], ze swoją niechęcią do wszelkich odczytań literatury ustanawiających dla niej jakąś zewnętrzną instancję (choćby tak ogólną, jak kultura czy historia, nie mówiąc już o konkretnych fazach jednej czy drugiej), stanowi rzadki na przełomie XX i XXI wieku przykład „tekstowego platonika”, to znaczy: człowieka, dla którego rzeczywistość przedstawiona w dziele literackim jest – i to w mocnym sensie, nie luźno metaforycznym – bardziej realna, bardziej prawdziwa od rzeczywistości materialnej, w której ludzie zmuszeni są na co dzień egzystować.

W tej wierze Bloomowi sekunduje George Steiner. Ale dla Steinera czytanie książek to przede wszystkim wielka życiowa przygoda, do której nie starał się on nigdy dorabiać głębokich teoretycznych uzasadnień. Nawet jego „główniak”, „Po wieży Babel. Aspekty języka i przekładu”, nie zawiera niczego, co można by uznać za ontologię tekstu literackiego. Natomiast Bloom zbudował w swoich książkach potężny gmach struktur pojęciowych mających na celu ugruntowanie ontycznej przewagi dzieła literackiego nad niedoskonałym światem materii i jego historycznymi czy kulturowymi przypadłościami. Każdy wartościowy utwór literacki zawiera w sobie – według Blooma – świat, którego istnienie nie zależy ani od intencji autora, ani od intencji czytelnika. Jeden i drugi mogą tylko przyczyniać się do tego istnienia, aktywując i reaktywując je w swoich umysłach. Jednak instancją fundamentalną dla bytu dzieła jest tekst. Przepraszam – Tekst. Może nawet TEKST.

Nie jest raczej przypadkiem, że ci dwaj wielcy rzecznicy Tekstu są z pochodzenia Żydami. Kultura Żydów, jak żadna inna ludzka kultura, uczyniła z Tekstu byt pierwotny dla ludzkiej egzystencji. W żadnej innej kulturze nie postawiono tak wysoko ludzi, którzy całe swoje życie spędzają wyłącznie na wczytywaniu się w Tekst, traktując inne praktyki, z zaspokajaniem potrzeby jedzenia i snu włącznie, tylko jako marginalne dodatki do procesu lektury. W żadnej innej kulturze nie urządza się świętym tekstom formalnych pogrzebów po tym, jak ich egzemplarze stają się zbyt zużyte, aby można je było nadal odczytywać. Tylko u Żydów tekst ma ciało, a ciało tekstu jest ciałem żywym. Wiedzieli o tym Niemcy, kiedy zmuszali rabinów do deptania Tory. I warto sobie uświadomić wpływ tej tradycji na wielu autorów niekojarzonych na co dzień z kulturą żydowską. Oprócz Blooma i Steinera można tu wymienić choćby Derridę, którego myśl, dla wielu odstręczająca swoim tekstowym fetyszyzmem, pozostaje niezrozumiała co do metody tak długo, jak długo nie dostrzeże się w niej wpływów tradycji egzegezy talmudycznej.

To z niej – świadomie lub nie – Derrida przejął swoje niekończące się myślowe korowody wokół pojedynczych słów, czynionych przezeń wehikułami myślenia. On operował na molekułach-słowach, natomiast Bloom skupiał się na organizmach-dziełach. Poza tym Bloom nie przepadał za Derridą, widząc w nim jednego z rzeczników odebrania niepodległości literaturze poprzez uczynienie z niej arbitralnej gry znaczeń prowadzonej wyłącznie przez czytelnika. Obaj jednak dzielili przeświadczenie o nadrzędności słów względem rzeczy. Poza tym Bloom również dokonywał czasem akcji, które trudno byłoby nazwać inaczej niż samowolą czytelniczą. Najbardziej radykalną z takich akcji było wysunięcie tezy, że Jahwista (czyli jeden z redaktorów tekstu Tory, którego istnienie wraz z drugim, Elohistą, wydedukowali jeszcze w XIX wieku uczeni bibliści na podstawie drobiazgowej analizy) był kobietą z kręgu dworskiego króla Salomona. Książka, w której Bloom zawarł tę fantastyczną (w dwojakim znaczeniu) tezę, zadedykowana jest Moshe Idelowi, wybitnemu znawcy średniowiecznej kabały, uczniowi Gershoma Scholema. (Nawiasem pisząc, szkoda, że jak dotąd tylko jedna z książek Idela została przełożona na język polski.)

Jak skorupa ziemska, która nam, ludziom, wydaje się trwała i stabilna, chociaż jest tylko cienką warstewką na oceanie wrzącej lawy, tak i kultura ucieleśniona w słowach staje się dla tych autorów stabilnym punktem odniesienia wobec chaotycznej płynności ludzkiego istnienia, rozdartego między sprzecznymi dążeniami, błąkającego się wśród tysiąca idei, mód i epok. Historia to panoptikum, którego widok wywołać może jedynie zgrozę, kultura to kalejdoskop zwyczajów i norm, z których każdą uważano za wieczną, póki nie ustąpiła kolejnej. Dzieło literackie jest ostoją dla znękanego tym chaosem umysłu. A nawet jeśli powstaje ono w jakiejś zależności od historii i kultury, zależność ta jest tak mało istotna, że można ją spokojnie pominąć. Oczywiście, jeśli ma się we własnym życiu możliwość pominięcia takich niekomfortowych przypadłości.

Na krytyków i teoretyków reprezentujących odrzucane przez Blooma kulturowe czy polityczne odmiany teorii i krytyki literackiej czeka jednak jeszcze sporo pracy. Kto napisze studium komparatystyczne o Racinie, Conradzie-Korzeniowskim i braciach Zweig, wychodząc od faktu, że ich nazwiska znaczą to samo? Kto napisze esej o politycznych uwikłaniach Jerzego Andrzejewskiego w połączeniu z komplikacjami jego życia osobistego i nada mu tytuł „Aktyw (partyjny)”? Kto wreszcie podejmie się ryzykownego do granic wykonalności zadania i udowodni ostatecznie, że Szekspir był Szekspirem?

 

Przypis:

[1] Josif Brodski, „Przypis do komentarza”, przeł. Adam Pomorski [w:] „Zeszyty Literackie”, nr 92, jesień/zima 2005, s. 37.

Książki:

Harold Bloom, „Księga J”, przeł. Bogdan Baran, wyd. Aletheia, Warszawa 2018 [oryg. 1990].

Harold Bloom, „Zachodni kanon. Książki i szkoła wieków”, przeł. Bogdan Baran i Michał Szczubiałka, wyd. Aletheia, Warszawa 2019 [oryg. 1994].

Harold Bloom, „Jak czytać i po co”, przeł. Anna Kunicka, wyd. Aletheia, Warszawa 2019 [oryg. 2000].