Gallocentryzm, który dawał się odczuć już przy lekturze pierwszego tomu „Historii męskości”, wydanego w wersji polskiej przez słowo/obraz terytoria w 2019 roku, w tomie drugim, który dostajemy obecnie, widoczny jest jeszcze wyraźniej. Tom ten dotyczy XIX wieku – rozumianego przez autorów szeroko, od Rewolucji Francuskiej do wybuchu Wielkiej Wojny – i obejmuje wyłącznie zjawiska z obszaru kultury francuskiej. Oczywiście francuscy autorzy (i jedna autorka) nie mają obowiązku zajmować się innymi nacjami i kulturami. Czemu jednak nadają swoim dziełom tytuły sugerujące uniwersalność? Czytając tę książkę i nie będąc Francuzem, chciałoby się dopytać, jak ta dziewiętnastowieczna galijska męskość ma się na przykład do męskości angielskiej – tak samo mocarstwowej politycznie, lecz całkiem odmiennej obyczajowo. Albo jak wyglądało konstruowanie „męskości” w dziewiętnastowiecznej Polsce? Co to znaczyło „być mężczyzną” w kraju pozbawionym suwerenności i opanowanym przez zaborców? A co z kulturami nieeuropejskimi, widzianymi tutaj jedynie przelotnie w kontekście kolonialnym? A może warto by napisać uzupełniającą lub konkurencyjną „historię kobiecości”, „historię niebinarności” albo „historię odwracania ról płciowych”?

Ale nie wymagajmy odpowiedzi na takie pytania od razu, są bowiem niełatwe, a pełne opracowanie zasugerowanych tematów byłoby właściwie równoznaczne z napisaniem historii ludzkości as such, jako że role płciowe należą do najbardziej fundamentalnych w jej dziejach – każdy człowiek musi jakąś pełnić i nawet jeśli tego odmawia, także odgrywa jedną z nich, niewygodną i negatywną.

Wróćmy zatem do tematu w granicach narzuconych przez francuskich badaczy. Zgodnie z tytułem drugiego tomu cyklu, męskość dziewiętnastowieczna tryumfuje. Jest to virilité, której nie należy mylić z czysto opisową masculinité, choć oba te słowa pochodzą z łaciny (podobnie w polszczyźnie „męskość” ma wiele wspólnego z „męstwem”, ale nie jest jego synonimem). Jest to więc męskość manifestująca się przez nieskrępowaną demonstrację przewag, przez równie nieskrępowany wigor seksualny, swobodną władczość i bezdyskusyjną dominację. To również w tej epoce kształtują się i znajdują uznanie takie role społeczne, jak „żołnierz”, „robotnik”, „sportowiec”, a także „ksiądz nowoczesny”, którego męskość jest wprawdzie nieco nieoczywista, niemniej mamy tu do czynienia z jednym z nielicznych zawodów po dziś dzień niedostępnych dla kobiet, przynajmniej w obrębie katolicyzmu. Kobiety, które przyjmują męskie role w grach społecznych, także bywają niekiedy docenione (na przykład Joanna d’Arc albo Charlotte Corday, skądinąd obie wstecznie, po stu latach albo po wielu wiekach), lecz najlepiej widzi się je, kiedy pozostają w pozycjach (społecznych i seksualnych) wyznaczonych dla nich przez mężczyzn. Natomiast mężczyźni przyjmujący jakiekolwiek role kobiece są tylko śmieszni albo godni politowania. Dziewiętnastowieczna kultura ról płciowych wydaje się wyjątkowo jasna, przejrzysta i jednoznaczna – co ma związek między innymi z faktem, że właśnie w tym stuleciu Europa osiągnęła największą przewagę na planecie Ziemia i była najbardziej pewna siebie, tak bardzo, jak nigdy przedtem i nigdy później.

Ale ta męska, mocarstwowa i kolonialna pewność siebie ani przez chwilę nie jest absolutna. Przeciwnie, im silniejszy jest nacisk na jej utrwalenie, na ostateczne określenie zasad bycia mężczyzną, prawdziwym, autentycznym, jednoznacznym i niepodlegającym jakiejkolwiek wątpliwości – tym bardziej każdy, kto chce nim być, obawia się niepowodzenia. Porządki oparte na prostych opozycjach są bowiem wprawdzie najbardziej oczywiste, lecz zarazem są też najbardziej niestabilne. Na prawdziwego mężczyznę czyhają zatem liczne pułapki. A to jakaś sufrażystka palnie mu w głowę parasolką, a to inny samiec naruszy jego honor (a tak się składa, że lęk przed byciem obrażonym lub znieważonym, zwłaszcza publicznie, pozostaje jednym z największych koszmarów prawdziwego mężczyzny), a to z jakiegoś podejrzanego zakamarka wyłoni się nagle uszminkowany sodomita i puści oczko. Działa tu prosty mechanizm. Im silniej zależy nam na precyzyjnym określeniu jakiejś cechy lub zestawu cech, który konstytuuje naszą tożsamość, tym łatwiej czynniki zewnętrzne mogą naruszyć te cechy. Dlatego nowoczesny mężczyzna żyje w permanentnym, choć ściśle ukrywanym, lęku przed istotami, które mogą, choćby mimowolnie, podać jego męskość w wątpliwość, osłabić ją, ośmieszyć lub zakwestionować jej naturalność. Działa tu narastająca spirala podejrzliwości statusowej, która nieco później znalazła najdoskonalszy wyraz w maksymie Groucho Marxa: „Nie chciałbym należeć do klubu, który zgodziłby się mnie przyjąć”. Nie dałoby się lepiej ująć paranoiczności tego stanowiska. Wiele zjawisk kultury dziewiętnastowiecznej opisanych z archiwaliów w drugim tomie „Historii męskości” jest bliskich takiemu widzeniu sprawy.

Ten lęk o kruchą prawomocność własnej dominacji leży u podstaw męskiej agresji, choć nie jest jej jedynym czynnikiem. Wiadomo jednak, że najlepszą obroną jest atak. Skoro więc prawdziwy mężczyzna boi się, że ktoś może go symbolicznie zniszczyć, sam zaczyna niszczyć potencjalne źródła zagrożenia. Tak tłumaczy się zorganizowana dyskryminacja wielu grup czy wariantów tożsamości, które mogłyby choćby potencjalnie stanowić owo zagrożenie. Kobiety, odmieńcy, kolorowi, tchórze, słabeusze… katalog jest długi. Wszystkich trzeba zapobiegawczo unieszkodliwić, najskuteczniej poprzez odmawianie im pełnej podmiotowości. Zainteresowanych odsyłamy do „Polskiego kodeksu honorowego” Władysława Boziewicza (pierwodruk w 1919 roku), dziełka tyleż fascynującego, co kuriozalnego, które zapewne zachwyciłoby twórców „Historii męskości”, gdyby o nim wiedzieli. Boziewicz wyliczył tam dwadzieścia osiem kategorii osób nieposiadających „zdolności honorowej”, to znaczy takich, które nie tylko nie mogą stawać do pojedynku o naruszony honor mężczyzny, ale nie mogą nawet z istoty swej kondycji tego honoru naruszyć, nie należą bowiem z powodu swoich wad i usterek do grupy „ludzi honorowych”, którą to grupę można bez ryzyka błędu utożsamić z grupą „prawdziwych mężczyzn”. A tylko ci ostatni mogą regulaminowo pojedynkować się w obronie czci swojej i swoich kobiet. I wszystko jasne.

Ścisła regulacja przemocy i agresji należy do głównych zasad konstytuujących męskość nowoczesną. W drugim tomie „Historii męskości’ poświęcono temu zagadnieniu wiele miejsca. Cienka czerwona linia, która oddziela agresję kiełznaną zasadami od czystej niekontrolowanej przemocy, jest kluczową granicą, której mężczyzna dbający o swój prestiż nie może przekraczać. Honorowe kodeksy, spisane lub zwyczajowe, określają reguły stosowania przemocy zarówno dla arystokratów, jak i dla proletariuszy. Każdy wie, że dzika bijatyka jest oznaką upadku. Kto wie, może regulacja przemocy jest w ogóle naczelną cechą ludzkiej cywilizacji – ona, a nie mało komu potrzebne systemy filozoficzne i dzieła sztuki.

Tak więc dziewiętnastowieczny prawdziwy mężczyzna nie ma lekkiego życia i musi uważać, jeśli chce zachować twarz w społecznych rozgrywkach. Wrogowie, wroginie i wrogie istoty gotowe są do ataku z każdej pozycji. Ale ten klincz wcale nie zanikł w naszych czasach. Ma się dziś bardzo dobrze, wystarczy poskrolować na socmediach. Tyle tylko, że biorą w nim obecnie udział więcej niż dwie strony.

 

Książka:

„Historia męskości”, pod redakcją Alaina Corbina, Jean-Jacques’a Courtine’a, Georges’a Vigarello – tom 2, „XIX wiek. Tryumf męskości”, pod red. Alaina Corbina, przełożył Tomasz Stróżyński, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2020.