Jarosław Zieliński
Hotel Victoria
„Victoria hotel, hotel twoich snów, tutaj, jak w telewizorze, masz niebo i stereo raj…” – śpiewał w latach 80. zespół Kombi. W najbardziej luksusowym warszawskim hotelu gierkowskiej dekady, w serialu „07 zgłoś się” łapał rodzimych gangsterów porucznik Borewicz, jednocześnie podrywając w barze piękne dziewczyny. Karciany hazard oglądaliśmy w filmie „Wielki Szu”, pokaz mody w „Kingsajzie”, a ukradkowe spotkanie prezesa firmy z detektywem w „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”.
Życie potrafiło prześcignąć tu jednak najbardziej karkołomny scenariusz filmowy. W sierpniu 1981 r. tajemniczy zamachowiec postrzelił w Victorii arabskiego terrorystę Abu Daouda, przywódcę „Czarnego Września”, który mieszkał w hotelu pod fałszywym nazwiskiem. Większość gości była przekonana, że to filmowa inscenizacja. Mieszkańcami hotelu bywali incognito poszukiwani na całym świecie handlarze bronią, agenci wywiadu, terroryści i zawodowi zabójcy (np. słynny „Szakal”), czasem ukrywani tu przez PRL-owską bezpiekę. Barowe dziewczyny dzieliły się z reguły na dwie kategorie: poszukujące okazji i „zawodówki”, ale tylko te najbardziej luksusowe. Tych „gorszych” po prostu nie wpuszczano. Nawet posada zwykłej kelnerki czy barmanki w Victorii cieszyła się wtedy w mieście wielką estymą, porównywalną tylko z zawodem stewardessy w liniach zagranicznych. Bar przy basenie w podziemiach był miejscem spotkań przedstawicieli „prywatnej inicjatywy”, ale też ludzi ze świata literatury, sztuki czy filmu, Victoria była bowiem jedynym w tym czasie w stolicy prawdziwym oknem na świat. W czasach, gdy Bristol był dogorywającą ruiną, a Europejski wyglądał, tak jak wygląda i dziś, tylko Victoria mogła gościć królów, prezydentów czy zagraniczne gwiazdy kina i estrady. Bar i portiernia tworzyły jedną przestrzeń z lobby, a od ulicy oddzielały je jedynie wielkie szyby. Przez te witryny goście gapili się na ziejący pustkami plac, a przechodnie (z zazdrością) na rozpartych w fotelach gości. Lobby było w zasadzie dostępne dla każdego, ale dopiero w latach 90., w podupadłym już hotelu, każdy mógł skorzystać z luksusowej łazienki, co czasem wykorzystywały nastoletnie uciekinierki z domu, które bezczelnie potrafiły brać w niej nawet prysznic.
Poza barem hotel dysponował luksusowymi restauracjami. „Zajazd Hetmański” z ciężkimi, skórzanymi kanapami i „dorożkarskimi” latarniami kontrastował ze „Stanisławowską” o subtelnym umeblowaniu w stylu Ludwika XVI. Marzeniem warszawiaków była możliwość zrobienia zakupów w tutejszym „Peweksie”, dostępnym jedynie dla tych, którzy mieli zachodnie waluty albo przynajmniej tzw. bony, pełniące funkcję krajowych dolarów. Aby być „trendy”, należało zaopatrzyć się w dżinsy marki Rifle albo Wrangler, butelkę jakiejkolwiek whisky, piwo w puszce (najlepiej Heineken) i długie papierosy, najmarniej „setki”.
Victorię – hotel sieci „Intercontinental” – zbudowano w latach 1974-76, gdy gierkowska hossa gospodarcza nie zaczęła jeszcze groźnie trzeszczeć w posadach. Budynek powszechnie kojarzono z serią szwedzkich inwestycji w Warszawie, wyrażających się w takich obiektach, jak wieżowce hotelu „Forum” i „Intraco”. Prawda jednak jest taka, że szwedzcy architekci jedynie wspomagali polskich projektantów: Zbigniewa Pawelskiego i Leszka Solonowicza. Wówczas supernowoczesna, monolitowa konstrukcja z betonu pozwoliła na efektywne skrócenie czasu budowy. Budynek miał (i ma) zadaszony podcień na całej długości fasady i rzędy małych, kwadratowych okien pokoi hotelowych z modnym wtedy szkłem refleksowym o miedzianozłotym odcieniu. Słabym punktem architektury było wadliwe powiązanie Victorii z otoczeniem.
Gmach stanął w miejscu zlikwidowanych ruin pałacu Kronenberga, który swą wspaniałą fasadą zwracał się ku placowi Małachowskiego, komponował się z portykiem Zachęty. Hotel Victoria zaprojektowano zaś frontem do pl. Zwycięstwa, czyli obecnego pl. Piłsudskiego, ślepym szczytem do pl. Małachowskiego. Takie usytuowanie budynku zdegradowało drugi z placów. Co gorsza, nie pokuszono się o połączenie Victorii z ocalałą kamienicą Raczyńskich, przez co odsłonięty jej szczyt dodatkowo szpeci otoczenie. Jednak w latach 70. nie widziano jeszcze w Polsce potrzeby harmonizowania starej i nowej zabudowy, jakby licząc, że wiekowe niedobitki przedwojennych budynków prędzej czy później pójdą pod kilof. Warszawiacy nie dostrzegali wad architektury Victorii, wbijając się w niezbyt uzasadnioną dumę z powodu posiadania przez miasto tak „światowego” gmachu. Blichtr przyszarzał w końcu lat 80., gdy tuż przed przełomem politycznym zaczęły powstawać nowoczesne hotele znanych na świecie sieci. Wcześniej wielkim trofeum były wyniesione ukradkiem szklanka czy widelec z monogramem „V”, ale już pod koniec epoki PRL w hotelu trudno było znaleźć niewyszczerbione szkło…
Victoria dwukrotnie przeszła remont, który jednak niewiele zmienił w jej zewnętrznym wyglądzie. W 2001 r. kupiła ją sieć „Sofitel”, przywracając wnętrzom nieco dawnego blasku, a ostatnio zdjęto wielki neon z daszku nad podcieniem. Hotel trwa w miejskiej przestrzeni, tyle że nie wzbudza już w warszawiakach żadnych emocji.
* Jarosław Zieliński, varsavianista.
„Kultura Liberalna” nr 107 (4/2011) z 25 stycznia 2011 r.