Adam Ostolski
Drugie życie klasy średniej
Kilka tygodni temu miała miejsce premiera trzeciego sezonu „The Walking Dead”, serialu osadzonego w świecie opanowanym przez zombi. W Stanach Zjednoczonych pierwszy odcinek obejrzało niemal 11 milionów widzów – ponad dwukrotnie więcej niż premierowy odcinek pierwszego sezonu dwa lata temu. W momencie, gdy piszę te słowa, oficjalna strona serialu na Facebooku ma już około 11,5 miliona fanów. Śledzenie słupków oglądalności może być z pewnego punktu widzenia równie wciągające, jak przyglądanie się perypetiom jego bohaterów.
Cóż takiego jest w zombi, owych pokracznych, zdehumanizowanych istotach, zdolnych przyciągać przed ekrany miliony widzów? Do jakich fantazji widzów serial apeluje, jakie porusza w nich struny, jaki buduje obraz świata? Czy w postapokaliptycznym krajobrazie można odnaleźć metafizyczne echa katastrofy, jaką dla klasy średniej okazał się ostatni kryzys finansowy?
Czas postapokalipsy
„The Walking Dead” to niejedyny w ostatnich latach serial zaliczany do „fantastyki postapokaliptycznej”, choć zapewne najbardziej udany. Emitowany w latach 2006–2008 serial „Jericho” opowiadał o losach amerykańskiego miasteczka, którego mieszkańcy próbowali uporać się ze skutkami ataku nuklearnego na terytorium Stanów Zjednoczonych. Atrakcyjność serialu opierała się na jednoczesnym odwołaniu do popularnych lęków przed terroryzmem i do ugruntowanej konwencji opowieści o życiu małego miasteczka. Z czasem twórcy zaczęli przemycać wątki krytyczne, eksponując zagrożenia związane z przejmowaniem przez prywatne firmy wojskowe wielu funkcji armii. W drugim sezonie okazuje się, że za zamachy nie odpowiadają wcale terroryści powiązani z krajami zaliczanymi do „osi zła”, lecz amerykańska korporacja powiązana z rządem federalnym. Twórcy serialu podjęli więc próbę przeniesienia ogniska lęków z obcych terrorystów na niekontrolowaną władzę rodzimych korporacji. Próba ta zakończyła się przewidywalnie – rezygnacją producenta z nakręcenia trzeciego sezonu.
Innego rodzaju fantazję o świecie po końcu świata proponował serial „Terra Nova” (2011). Ziemię dotknęła katastrofa ekologiczna, ludzie żyją w zdewastowanym świecie pod kopułami, dzięki którym mogą oddychać. Na szczęście naukowcom udaje się odkryć przejście w czasoprzestrzeni, dzięki któremu grupa wybrańców może rozpocząć nowe życie – w dziewiczej, choć momentami groźnej przyrodzie. Jeśli nie liczyć preludium do pierwszego odcinka, akcja serialu dzieje się niemal wyłącznie w kolonii osadników, można go więc odczytywać jako swego rodzaju eskapistyczną fantazję. Wszystkie sprzeczności zostały tu rozwiązane. Znajdziemy tu i nieskażoną przyrodę, i najnowocześniejszą technologię, obóz jest kolonią wojskową, ale żyje się w nim jak na amerykańskim przedmieściu; nie ma demokracji, ale nie ma też opresji. Jak gdyby wystarczyło po prostu zostawić za sobą przeszłość, podłączyć energię ze źródeł odnawialnych (geotermia i wiatraki) oraz uniezależnić się od korporacyjnego kapitalizmu z jego nieposkromioną zachłannością, żeby zacząć nowe życie w nowym świecie. „Terra Nova” okazała się powtarzać fundacyjny mit amerykańskiej historii: opowieść o Ojcach Pielgrzymach pozostawiających za sobą wojny religijne i szaleństwa Starego Świata.
Zombi jako dzieci kryzysu
Koniec świata, jaki znaliśmy, rysuje się w „The Walking Dead” w innych barwach. Ziemia została opanowana przez zombi – chodzące trupy żywiące się ludzkim mięsem. Zombi, nazywane przez bohaterów serialu „szwendaczami”, opanowały miasta i miasteczka, ich hordy można napotkać też w lasach i na autostradach. Reguły tego świata są bezlitosne: każdy człowiek ugryziony przez zombi umiera i budzi się na nowo jako jeden z nich. Zastępca szeryfa Rick Grimes z rodziną i garstką ocalonych osób próbują przetrwać i znaleźć bezpieczne schronienie. Zagrażają im nie tylko szwendacze: groźni mogą okazać się również inni napotkani ocaleńcy, a także napięcia i różnice zdań w obrębie grupy.
Opanowanie świata przez zombi wydaje się na pierwszy rzut oka mniej prawdopodobne niż inne apokaliptyczne scenariusze – jak chociażby zagłada nuklearna czy katastrofa ekologiczna. A jednak „The Walking Dead” trzyma rękę na pulsie współczesności. Phil Burton-Cartledge, na którego blogu (http://averypublicsociologist.blogspot.com/) po raz pierwszy przeczytałem socjologiczną analizę fenomenu żywych trupów, twierdzi, że figura zombi to alegoria „zemsty klasy robotniczej”. Interpretacja taka niewątpliwie stosuje się do wielu filmów o zombi, ale moim zdaniem nie jest wystarczającym kluczem do „The Walking Dead”. Fenomen popularności tego serialu wiąże się raczej ze sposobem, w jaki inscenizuje on niepokoje związane z globalnym kryzysem.
Chodzi tu zatem raczej o fantazje lękowe klasy średniej. Kiedy jesienią 2008 roku pękła bańka na rynku nieruchomości, skończyła się pewna epoka. Przez cztery poprzednie dekady amerykańska klasa średnia rozwijała się w szczególnych warunkach. Od połowy lat 70. płace realne spadały, ale poziom życia nie obniżał się, bo miejsce dochodów z pracy zajął dostępny i tani kredyt. Nieubłaganie rosło więc zadłużenie gospodarstw domowych. Kiedy bańka pękła i miliony ludzi zaczęły tracić domy, rzeczywistość powiedziała „sprawdzam”.
W tym kontekście można podejrzewać, że wypełniające ulice miast hordy zombi nie są alegorią zemsty klasy ludowej, lecz raczej odzwierciedleniem wpisanego w kondycję klasy średniej lęku przed własną degradacją. Z jednej strony zombi są nam całkowicie obce: pozbawione wyższych uczuć, nie myślą; poza zdeformowanym ciałem, które zostało im po poprzednim życiu, zombi nie mają z człowiekiem nic wspólnego. Ludzie muszą je wręcz bezwzględnie likwidować, by przetrwać. Z drugiej strony jednak granica między człowiekiem a zombi jest niezwykle łatwa do przekroczenia. Jedno ukąszenie i jesteś po tamtej stronie. (W gruncie rzeczy, jak dowiadujemy się w finale drugiego sezonu, każdy jest już jedną nogą po tamtej stronie. Wszyscy po śmierci powrócą jako zombi niezależnie od przyczyny śmierci. Ludzkie życie jest człowiekowi jedynie pożyczone).
Occupy vs. zombi
Serial nie zyskałby jednak takiej popularności, gdyby jedynie inscenizował społeczne lęki, nie proponując żadnej formuły ich uśmierzenia. Recepta, jaką podsuwa serial, jest niezwykle prosta. Trzeba prowadzić ludzkie życie mimo wszystko. Nie liczyć na rząd, bo rządu już dawno nie ma, tak samo jak nie ma już społeczeństwa. Uwolnić się od niebezpiecznych emocji, takich jak współczucie wobec zdegradowanych. (Powodem, dla którego w pewnym momencie „odpadłem” jako widz, było właśnie to, że serial systematycznie oducza empatii). Nie należy utożsamiać się z nikim, może poza tymi nielicznymi, którzy przetrwali. (Ilu ich jest? Może 1 procent…). Serial niesie ze sobą zatem obietnicę, że wciąż można w jakimś sensie żyć po staremu, nawet gdy świat nie jest już taki jak dawniej.
Pierwszy sezon „The Walking Dead” miał premierę jesienią 2010 roku. Wkrótce potem ulice wielu miast w Europie, Afryce Północnej i Stanach Zjednoczonych wypełniły się tłumami ludzi. Wiosna 2011 roku przyniosła hiszpański ruch Oburzonych, zaś jesień – Occupy Wall Street. W wielu miejscach, nie tylko zresztą w Stanach Zjednoczonych, do usuwania obozowisk protestujących wykorzystywano przepisy o zdrowiu publicznym, powołując się na zagrożenie epidemiologiczne.
Ruch Occupy dostarcza ironicznego kontrapunktu dla zainscenizowanej w serialu mieszczańskiej fantazji. Wyrasta bowiem właśnie z takiej odpowiedzi na niepokoje naszych czasów, która wydawała się niemożliwa. Zaprasza ludzi do rozpoznania się w masie, we wspólnocie, w tłumie. Przełamuje fundamentalny paradoks naszych czasów, w których krytyka „kultury masowej” sama stała się wyznacznikiem masowości, zaś poczucie własnej wyjątkowości, niepowtarzalności i osobności skutecznie formatuje życie milionów ludzi. „The Walking Dead” mówi prawdę o społeczeństwie, w którym żyjemy, ale pokazuje ją w postaci odwróconej. Gdy zestawiam w głowie obrazy miast opanowanych przez zombi z jednej strony, z drugiej zaś – obrazy ulic i placów wypełnionych protestującym tłumem, myślę, że chociaż dotychczasowy kształt życia oraz świat, do którego zdążyliśmy przywyknąć, prawdopodobnie kończą się właśnie na naszych oczach, to wcale nie musi nas czekać apokalipsa. Mamy przed sobą drugie życie i wciąż możemy wybrać, jak będzie ono wyglądało.
* Adam Ostolski, doktor socjologii, członek „Krytyki Politycznej”, redaktor „Zielonych Wiadomości”.
„Kultura Liberalna” nr 201 (46/2012) z 13 listopada 2012 r.