Od 15 października hashtag #MeToo (#JaTeż) towarzyszy użytkownikom mediów społecznościowych. Robi się coraz bardziej popularny – do milionów zwykłych kobiet, które powiedziały światu (a przynajmniej swoim znajomym), że doświadczyły molestowania seksualnego, dołączyły amerykańskie senatorki.

Jednak, pomimo wagi problemu komunikowanego za pomocą prostego hashtaga, pojawiają się głosy, że to akcja irytująca, banalizująca kwestię przemocy albo rozmywająca to, co przemocą w istocie jest. Nie będę się pochylać nad obrzydliwymi komentarzami mniej i bardziej anonimowych internautów, sugerującymi, że część kobiet powinna się cieszyć, że ktoś chciał je molestować. Nie ma to sensu, bo stanowią najlepszą ilustrację problemu, na który #MeToo zwraca uwagę.

Paradoksalnie za dużo bardziej szkodliwe uważam te wypowiedzi, które akcję mającą pokazać skalę molestowania seksualnego starają się nadmiernie problematyzować i które rozważają, czy aby poprzez użycie hashtaga przy opisie wydarzeń niewystarczająco traumatycznych nie traci się z oczu tych naprawdę strasznych. Krytyka w tym nurcie może być merytoryczna , może też zbliżać się do poziomu opisanego w poprzednim akapicie i całą akcję – a właściwie postrzeganie przemocy seksualnej – ośmieszać i sprowadzać do absurdu.

dlugolecka

Próba poznania i dokonania analizy intencji kilkunastu milionów kobiet, które zdecydowały się napisać „ja też byłam molestowana”, jest z góry skazana na niepowodzenie. Nie da się jej ani zbadać metodami właściwymi socjologii, ani tym bardziej ocenić na podstawie tego, co przeczytało się na własnym Facebooku. Tych intencji nie mamy szans poznać nigdy – widzimy tylko działanie w postaci wpisów. To jednak nie jedyny ani nie najważniejszy problem związany z analizowaniem akcji #MeToo.

Zastanawianie się nad tym, czy w akcji chodziło o pokazanie „poważnych” przestępstw seksualnych, czy tylko usłyszanych chamskich komentarzy, albo czy aby na pewno wszystkie kobiety posługujące się hashtagiem dobrze zrozumiały, co ma on sygnalizować, odciąga uwagę od głównego problemu, czyli tego, że kobiety są – tu, w naszej cywilizowanej, białej Europie, na bogatej globalnej Północy – notorycznie molestowane. Że przemoc wynikająca z płci jest rzeczywistością, z którą styka się każda z nas. Że o ile niższy status społeczny zapewne zwiększa zagrożenie, o tyle wysoki zupełnie przed nim nie chroni. Że jest to doświadczenie powszechne – może nawet tak powszechne, że użycie hashtaga jest oczywistością. I, przede wszystkim, że jest to sprawa przemilczana, za którą wstydzą się ofiary, a nie sprawcy.

Ilustracja: Marta Zawierucha
Ilustracja: Marta Zawierucha

Szczerze mówiąc, nic mnie nie obchodzi, czy doświadczenia, które sama opisałam (tak, oczywiście, ja też doświadczyłam przemocy seksualnej), ktoś uzna za niewystarczająco traumatyczne i czy stwierdzi, że opisując jako #MeToo „tylko” jakichś ekshibicjonistów i jednorazową niechcianą rękę na pośladkach, przypadkiem nie sprawiłam, że prawdziwe przestępstwa seksualne (gwałt, obmacywanie, wymuszanie innych czynności seksualnych) zostaną z nimi postawione w jednym szeregu. A przez to będą jeszcze bardziej niedostrzegane, utoną w powodzi wpisów przewrażliwionych feministek i zostaną uznane za banalne. Równie mało ważne jest to, czy dla kogoś fakt, iż wpis uczyniłam widocznym tylko dla znajomych, sprawia, że staję się niewiarygodna albo tchórzliwa (bo przecież skoro chcę dzielić się tym doświadczeniem, to nie oznajmiając tego wszem wobec, przeczę założeniom akcji). A także to, że ja napisałam ogólnikowo, a wiele kobiet tylko zamieściło status #MeToo bez żadnego komentarza.

Napisanie tych sześciu znaków naprawdę wymagało odwagi – żeby przyznać się do czegoś, co w naszej rzeczywistości jest wstydliwe i czego wstydzi się ofiara, a nie sprawca. | Helena Anna Jędrzejczak

Wierzcie albo nie, ale nawet napisanie tych sześciu znaków i kliknięcie „enter” naprawdę wymagało odwagi – przede wszystkim, żeby przyznać się do czegoś, co w naszej rzeczywistości jest wstydliwe i czego wstydzi się ofiara, a nie sprawca. Ale też odwagi, by stawić czoła komentarzom tych, którzy uważają określanie usłyszanych na ulicy tekstów typu „fajne cycki” mianem molestowania za przejaw histerii. I jeszcze odwagi, by uznać, że czas odrzucić wątpliwości, czy było się molestowaną „wystarczająco”, żeby móc wpisać się w akcję i nie popsuć jej czymś, co odwróci uwagę od rzeczywistego problemu.

Napisałam, że nic mnie takie głosy nie obchodzą. Ale to nie do końca prawda. Obchodzą mnie bardzo – z dwóch powodów. Po pierwsze, kierują uwagę ku metapoziomowi i dyskusji o dyskusji, odwracając ją od rzeczywistego problemu. Jeżeli zamiast patrzeć z przerażeniem na to, jak wiele kobiet zdecydowało się napisać, że one też padły ofiarą molestowania, oddamy się teoretycznym rozważaniom, co molestowaniem jest, a co nie, i w jaki sposób można o nim mówić, by broń Boże nie zaliczyć do niego jakichś błahostek, sama skala problemu zaczyna znikać z horyzontu. Po drugie, zarzut dotyczący banalizacji zła, jakim jest molestowanie, czyli twierdzenie, że jeżeli definicja będzie szeroka i każdy będzie mógł napisać #JaTeż, sam problem się strywializuje i ulegnie rozmyciu, zakłada, że czyjaś trauma może być niewystarczająca, by uznać ją za zło. No więc – nie. Zło jest banalne. Nie da się go zbanalizować bardziej poprzez pokazywanie jego powszechności. Nie da się „popsuć” akcji pokazywania zła tym, że opowie się o nim za pomocą historii, która komuś wydaje się tego zła tylko delikatnie dotykać.

Bo nawet jeśli molestowanie w najróżniejszych formach – od tych wydających się niektórym „tylko chamstwem” do tych ściganych z urzędu – wpisuje się w naszą kulturę i doświadcza go każdy i każda z nas (choć w tym przypadku raczej tylko „każda”), to fundamenty ideowe, na których opiera się świat Zachodu, każą się złu przeciwstawiać, niezależnie od jego powszechności.