To „Kameleon”, pierwszy utwór na płycie, zaś owi „łowcy głów” przybyli z zupełnie innych czasów. Ani „Kind of blue”, ani współczesność. U nas króluje sowiecki namiestnik Edward Gierek i przaśne festiwale, zaś w telewizorach na całym wolnym świecie – skąpo owłosiony Kojak (w końcu dotrze i między Odrę a Bug). Sądząc po utrzymanej w pomarańczowo-fioletowej tonacji okładki, panom na płycie włosów nie brakuje. Pomysłów również. Odważnie rzucono wyzwanie tandecie. Po pierwsze radość, po drugie radość, po trzecie kunszt i wirtuozeria. Rozległe, pstrokate funky grane, na czym popadnie: od niepowtarzalnego Fender Rhodes`a aż po butelki od piwa.

Skoro to drugi krok w jazz…

Po ukazaniu się tej płyty mogło się wydawać, że uczeń przerósł mistrza. Zespół Milesa Davisa w trasie po Stanach Zjednoczonych rozgrzewał publiczność przed koncertami zespołu Hancocka. Davis określi to krótko i artystycznie: „Zgodziłem się, żebyśmy otwierali ich koncerty. W głębi duszy byłem tym podkurwiony”.

Tymczasem, rzut oka na biografię Hancocka pozwala stwierdzić, że jako kompozytor i wykonawca odbywał on muzyczną podróż z rzekomego nieba na konkretną ziemię. Zdaje się nie przypadkowo dobrano tytuł pierwszego utworu na płycie. Hancock porzucił wcześniejsze eksperymenty. Jak to sam określił, uprzednio eksplorował muzycznie wyższe, kosmiczne poziomy, teraz przyszedł czas na coś lżejszego, przyziemnego. A tam panowały rock i właśnie „czarne” funky, które określano jako muzykę komercyjną, ba!, „prawie już nie jazzową”. Toteż Joachim Ernst Berendt, pisząc ciepłe słowa o Hancocku, czuł się zobowiązany dodać, że pomimo to – „świat jazzu nadal uważa go za swojego”, zaś granie popularnej muzyki tłumaczy się powrotem do pełnego rythm and bluesa dzieciństwa artysty (J. E. Berendt, s. 315).

My też kochamy Hancocka. Jeśli nie za „Head hunters”, to za „Maiden Voyage”.

Ale o tym innym razem.