Pod koniec lat 50. jazz został ukoronowany. Ukazała się płyta, która do dziś nosi miano arcydzieła, a co ważniejsze otwiera serca i uszy kolejnych pokoleń na ten szlachetny gatunek muzyki. Już na mrocznej okładce Miles Davis przymyka oczy, wydobywając z trąbki niespotykanej urody dźwięki… A przecież zaledwie w kilka lat później jazz będzie przeżywać kryzys. Połowa lat 60. – to coraz mniej publiczności na koncertach, rozwiązywane kontrakty płytowe, upadające wytwórnie, wielu wybitnych instrumentalistów jazzowych skapituluje wobec wielkiej rock and rollowej rewolty białych. „Kind of blue” jest zatem rodzajem łabędziego śpiewu złotych lat jazzu.
2 marca i 22 kwietnia 1959 r. w nowojorskim studiu przy 30 ulicy nie ma jednak mowy o żadnych pomnikach. Na „Kind of blue” znajdujemy zatem utwór „Freddie Freeloader”, zatytułowany tak na cześć – jak to określi Miles Davis – „znajomego czarnego, który zawsze kręcił się przy jazzmanach i kombinował, gdzie by coś dostać za friko”. Łatwiej wierzyć Davis`owi w tę historię niż, gdy opowiada o inspiracji Ravelem (zwłaszcza „Koncertem na lewą rękę i orkiestrę”) i Rachmaninowem (IV koncertem fortepianowym), enigmatycznie oświadczając: „wszystko to znalazło gdzieś tam swoje echo w nagraniu”. „Kind of blue” nie potrzebuje wspierania się na muzyce klasycznej. Przeciwnie, od pierwszych taktów „So What” wiadomo, że „to jest jazz” i dla wielu, mniej poszukujących muzycznie, słuchaczy kwintesencją jazzu pozostanie. Najchętniej kupiliby płytę, która przypominałaby arcydzieło Davisa. Sęk w tym, że nie zwykł on nagrywać dwóch takich samych płyt. Zatem musimy rozpocząć poszukiwania na własną rękę.
Davis wkrótce uznawszy, iż formuła zespołu się wyczerpała, założy zupełnie nowy zespół – słynny kwintet, m.in. z młodziutkim Herbie Hancockiem, jeszcze szerzej otwierający drzwi jazzu, nagrywający kolejne wspaniale świeże longplaye. Jednak żaden z nich nie osiągnie takiej, niesłabnącej przez dekady popularności (jak można się dowiedzieć: “The album has sold millions of copies around the world, making it the best-selling recording in Miles Davis’s catalog and the best-selling classic jazz album ever”). Nic dziwnego, przecież mowa o albumie, przy którym ludzie dotykają Muzyki, tak bardzo, że wyznają sobie miłość, modlą i piszą wiersze, wreszcie wręczają bliskim płytę jako prezent… Prawdziwy prezent.
A Davis…? Początkowo nie był zadowolony z „Kind of blue” – podobno próbował uzyskać na płycie brzmienie kalimby i nie udało mu się. A jednak po latach powiedział: „wszyscy mówią, że płyta jest arcydziełem – ja też ją pokochałem…”.
Zastrzeżenia trębacza zostawmy zatem na inną okazję.