Łukasz Kowalczyk
Lech, Czech i Rus. Bracia Karamazow według Petra Zelenki
Ostrożność nie jest tchórzostwem,
lekkomyślność nie jest bohaterstwem –
– hasło BHP w hali głównej Huty „Sędzimir”.
Kino. Teatr. Reguły są proste. Widz i Aktor, który gra Postać. Widz patrząc na Aktora, ogląda Postać. Aktor jest przezroczysty. Postać nie ogląda Widza, bo nie ma oczu. Jej oczy są oczami Aktora.
Oczywiście jest Pirandello, jest Beckett. Bywają fabuły szkatułkowe, bywają aktorzy grający aktorów. Bywają komplikacje.
Mamy wreszcie teoretyków literatury, którzy wyłożą nam wielowarstwowość narracji w najprostszej historii. Pokażą wielość relacji pomiędzy fikcją a realnością, nauczą, że niektórzy z uczestników są w fikcji zanurzeni po szyje, a inni tylko po kolana. Od tego jest Umberto Eco.
Ale żeby Zelenka? „Bracia Karamazow” w filmie. Dobrze. Każdy sprawny i inteligentny chce wreszcie swojej inteligencji użyć nie tylko po to, by zadziwić i rozbawić, lecz także aby z czymś się zmierzyć.
„Bracia Karamazow” jako ofilmowane (bo bynajmniej nie sfilmowane) przedstawienie teatralne. Dobrze. Kinoteatr pokazywał nam Greenaway, pokazywał von Trier, zechciał pokazać i Zelenka.
Tylko że komplikacje sięgają dużo głębiej. Mamy dwie kategorie postaci scenicznych. Postacie ze sztuki: rodzina Karamazowów z przyległościami. I postacie z filmu – współcześni prażanie, którzy ich grają. Aktorzy u Zelenki grają więc podwójnie. Raz, że grają w filmie przed niewidoczną dla nas kamerą praskich aktorów, którzy w Hucie „Sędzimir” przeprowadzają próbę generalną sztuki. Dwa, że wśród na wpół czynnych urządzeń hutniczych grają adaptację „Braci Karamazow”. Warunki nie są sprzyjające, karamazowowskie role nie mają przecież do dyspozycji całych aktorów, bo dzielą je z postaciami prażan. Poza tym w prysznicach nie ma ciepłej wody. Poza tym niektórzy prażanie chcieliby wrócić do Pragi, a nie siedzieć w Nowej Hucie. Ale grają. I to tak zachłannie i agresywnie, tak niedelikatnie, jakby chcieli tych Karamazowów zgnieść, sprasować do rozmiarów wewnątrzfilmowej jednoaktówki, zachowując gramaturę oryginału. Rośnie gęstość, można się tym przedstawieniem prawie zadławić. Grają doskonale. Nie chcą grać niczym swoim. Grają naszym. Zagarniają zastaną na miejscu przestrzeń i rekwizyty. Zagarniają też zastanych w hucie ludzi. Jako widzów.
Bo kategorie widzów też Zelenka stworzył dwie. No, my oczywiście. Bilety kupione, możemy siedzieć, film oglądać. Ale oglądanie sztuki, oglądanie „Braci Karamazow” to inna sprawa. Tę oglądamy ukradkiem, zza pleców widzów obecnych na ekranie – nowohuckich robotników. Pierwszoplanowym widzem jest smutny mężczyzna, którego synek kona w szpitalu. I my zza jego przygarbionych pleców staramy się coś dojrzeć.
On nam zasłania. Jego ból, jego niezrozumiała determinacja, by oglądać przedstawienie zamiast w szpitalu uczestniczyć w rodzinnej tragedii, jego nieśmiałość – zasłaniają. Nie tylko nam. Także aktorom, którzy grają postacie z „Karamazowów”. Jest w filmie moment, w którym zasłonił im wszystko – niczego już nie widzą, niczego nie zagrają, ich role redukują się do ról trywialnych prażan, umierają, nikną role karamazowowskie. I wtedy on – nieprawdziwy widz i prawdziwy reżyser – mówi „grajcie dalej”. Wskrzesza ich.
W Mitii rodzi się nieufność (stawialibyście na Iwana, prawda? Ale jednak w Mitii): Nie chcesz poświęcić naszych scenicznych istnień dla uszanowana prawdziwej śmierci swego syna? Przedkładasz lojalność wobec bytu fikcyjnego nad tę wobec prawdziwego życia? Toś ty, bratku, też pewnie aktor tylko. Nie widz, nie człowiek, ale aktor.
To obelga wyzwać uczciwego widza od aktorów. Zwłaszcza widza, który widzem jest tylko na ekranie, który tylko na ekranie może skryć swoje aktorstwo. Na końcu się okaże. Że może on to ktoś więcej niż widz, ale chyba nie aktor. Aktorzy nie potrafią naprawdę wskrzeszać i naprawdę zabijać za pomocą teatralnych rekwizytów.
Film:
Bracia Karamazow (Karamazovi) (2008) reżyseria: Petr Zelenka, data polskiej premiery: 6 lutego 2009.
* Łukasz Kowalczyk,
radca prawny.