Łukasz Jasina
Oscary, czyli polityka i inżynieria społeczna raz do roku
Starsi pasjonaci kina pamiętają zapewne, że w czasie walki o równouprawnienie Afroamerykanów (wtedy – Czarnych) Oskara dostawali: Gregory Peck za „Zabić Drozda” czy Sidney Poitier za „Polne Lilie”. Gdy Ameryka pogrążała się w wewnętrznym konflikcie związanym z wojną wietnamską, Oskarem nagrodzono film o narodowym bohaterze – „Patton”, a kiedy republikański prezydent Gerald Ford w 1976 roku proklamował politykę gojenia ran, za najlepszy film uznano „Rocky’ego”.
Tak się zawsze jakoś składało że nagradzano filmy doceniające aktualnych bohaterów. I w tym roku było podobnie.
Aluzji politycznych wprost raczej zabrakło. Kilka Oskarów wręczył wprawdzie znany komentator polityczny Jim Lehrem, ale nie było manifestacji w rodzaju nagród dla Michaela Moore’a czy Ala Gore’a.
Oskara po raz drugi otrzymał Sean Penn. Za rolę szczególną. Harvey Milk to symbol walki o równouprawnienie gejów w Stanach Zjednoczonych. Przeciętny Europejczyk nie był jednak w Castro, wiec dopiero film uznanego klasyka kina gejowskiego Gusa Van Santa, uświadomił bojownikom z całego świata, jak ważna to historia. Film jest nienajgorszy, a kreacja Penna – choć nieco sztuczna – mogła wzbudzić uznanie. Nieco wcześniej film nagrodzono w kategorii scenariusz oryginalny. Scenarzysta, wywodzący się z mormońskiej rodziny, podkreślił rolę samoświadomości w samookreśleniu seksualnym. Parę lat temu byłoby to nie do pomyślenia. Penn nie oszczędził nam politycznych manifestacji. Docenił wybór nowego – „eleganckiego” jak to określił – prezydenta i potępił tarapaty prawne, w jakich znalazła się ostatnio kwestia rejestracji związków osób tej samej płci w Kalifornii. Na końcu pochwalił swojego głównego konkurenta, Mickey’a Rourke’a, co mogło zostać uznane za gest pojednawczy. Rourke wyglądał na zadowolonego. Bardzo przypominało to gesty Obamy wobec Busha sprzed miesiąca. Ameryka idzie na dno – musi się więc jednoczyć.
Cała ceremonia stała się w znaczący sposób skromniejsza. Statuetki wręczali laureaci z poprzednich lat. Do tego zazwyczaj schowane „in memoriam” pokazano tuż przed głównymi kategoriami.
Ponadto w gronie nominowanych filmów znalazł się „Frost/Nixon” Rona Howarda. Dzień przed ceremonią piszący te słowa odwiedził muzeum i grób Richarda Nixona w nieodległej Yorba Linda. Muzeum jest ciekawą próbą przekonania społeczeństwa amerykańskiego do nixonowskiej wersji historii. Próbą, co tu dużo mówić, nieudaną. Podobnie było z tegorocznymi Oskarami. Najważniejsze wydarzenie artystycznego roku w Stanach Zjednoczonych w dobie kryzysu zabrzmiało fałszywie. Choć kto wie. Oskar dla „Slumdog Millionaire” – wybitnego filmu łączącego w sobie najlepsze tradycje kinematografii brytyjskiej, amerykańskiej i indyjskiej – okazał się mocnym akcentem. I ucieszył.
Impreza:
Ceremonia wręczenia Oskarów, luty 2009.
* Łukasz Jasina,
doktorant, pracownik Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej i redaktor naczelny środkowoeuropejskiego portalu internetowego „Młodsza Europa”.