Jak dotąd, pojawiły się na rynku edycje Mozarta (180 płyt), Chopina (40), Beethovena (85), Bacha (155), Brahmsa (60), Haydna (150) i Rachmaninowa (45). Razem ponad siedemset płyt. Przesłuchanie tych zestawów zajęłoby dwa lata, zakładając, że codziennie, w świątek i piątek, słuchacz ładowałby jedną płytę do odtwarzacza. Być może problem jakości wykonań utrwalonych na tych płytach (czyli problem podstawowy dla recenzentów i dziennikarzy muzycznych) jest mniej istotny niż problem ich ilości.
Tak zwane edycje integralne były do niedawna znane tylko odbiorcom literatury. „Dzieła wszystkie” są zwieńczeniem kariery każdego klasyka piśmiennictwa i każdy kraj, którego naród wydał pisarzy uznanych za klasyków w skali przynajmniej ogólnonarodowej, zazwyczaj posiada takie edycje lub nawet wyspecjalizowane w nich serie wydawnicze, jak francuska Biblioteka Plejady. Na korpusie tekstów każdego z takich autorów narasta w tempie wykładniczym warstwa tekstów krytycznych, komentarzy, interpretacji, nawiązań, powiązań intertekstualnych itp. Tak toczy się światek literatury. Jej odbiorcy, od „zwykłych” czytelników przez krytyków i teoretyków aż po kolegów-autorów, już dziesiątki lat temu przywykli do faktu, że zasób tekstów jest nieogarniony, i w odpowiedzi na tę niedogodną sytuację wprowadzili szereg strategii lekturowych – lekturę ekstensywną (dużo, szybko, pobieżnie), intensywną (niewiele, pomału, wnikliwie), box-office’ową (modne nowości), antykwaryczną (niszowe starocie), klasyczną (tylko dzieła ponadczasowe) i wiele innych, przy czym, jak zazwyczaj bywa z typologiami, rzadko spotyka się w praktyce którykolwiek z typów czystych.
Firma Brilliant Classics – chyba jako pierwsza w tak dużej skali – przeniosła instytucję „dzieł wszystkich” do dziedziny muzyki. Lecz w tym przypadku sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana. Tekst literacki – niezależnie od nieograniczonej mnogości jego odczytań – jest zawsze taki sam, niezależnie od tego, czy wydrukuje się go na welinie, czy na papierze pakowym. Jeśli pominąć problemy filologiczne z konstytucją tekstu niektórych klasyków (zwłaszcza antycznych) oraz skomplikowane problemy ontologii tekstu i lektury, dyskutowane w niektórych szkołach teoretycznych – można przyjąć, że przynajmniej „na co dzień” tekst literacki występuje w jednej postaci. Natomiast utwór muzyczny nie ma dwóch identycznych wykonań. Jego tekst – zapis w partyturze, który zresztą sam w sobie nigdy nie jest tak jednoznacznie określony jak zapis tekstu słownego – jest dostępny dla bardzo nielicznych czytelników. Olbrzymia większość z nich odbiera go uchem, nie okiem.
Oznacza to, że, o ile pięć różnych jednojęzycznych edycji Czarodziejskiej góry na jednej półce w prywatnej biblioteczce może być jedynie przejawem manii kolekcjonerskiej, o tyle nawet pięćdziesiąt nagrań Eroiki nie wyczerpie estetycznej ciekawości słuchacza. Ogromne boxy Brilliant Classics jeszcze o wiele bardziej komplikują całą sprawę, ponieważ do puli nagrań tych utworów, których słucha się najczęściej, dodają wszystkie pozostałe utwory klasyków muzyki XIX-wiecznej. Są to publikacje w pewnym sensie encyklopedyczne – zawierają wszystko, również to, o czym (i czego) mało kto dotąd słuchał.
Jednym z powodów, dla których powstają takie edycje muzyki, jest rosnąca łatwość produkcji i dystrybucji nagrań, połączona z malejącą popularnością płyt kompaktowych. Pojedyncze utwory, nawet konkretne wykonania, coraz częściej ściągane są z Internetu. Rynek nasycił się nimi. Trzeba sięgnąć po mocniejsze efekty. Wskutek takiej polityki wydawniczej dochodzi na naszych oczach do wyjątkowo silnego zderzenia logiki konsumpcji rynkowej z logiką odbioru tradycji kulturowej.
Nie jest to bowiem jedynie kwestia nadmiaru dóbr kultury w jej skrajnie utowarowionym stadium. Jest to również – chyba poważniejsza – kwestia nadmiaru historii. Szefowie Brilliant Classics wywołali z butelki dżinna historii, który straszy słuchaczy swoim ogromem, zasnuwając horyzont odbioru. Do niekończących się półek bibliotecznych, jako się rzekło, już przywykliśmy. Teraz musimy pomału oswajać się z nieskończonymi regałami płyt. Krótko mówiąc – zatapia nas nasza własna tradycja, zwłaszcza wtedy, gdy próbujemy ją starannie, samodzielnie i kreatywnie przyswoić.
Można powiedzieć, że na tych siedmiuset płytach znajduje się znaczna część najważniejszej muzyki Zachodu – przecież to najpierwsi twórcy. Ale czy naprawdę trzeba znać każdy drobiazg? Każdy kanonuś Mozarta, każdą piosneczkę Brahmsa? Czy na pewno trzeba znać wszystkie sto siedem symfonii Haydna, wszystkie osiemset ileś pieśni Schuberta? Te retoryczne pytania można przeformułować do innego, bardzo konkretnego – gdzie przebiegają granice zdrowego rozsądku w kompetencji kulturowej? Wobec coraz większej łatwości produkcji, reprodukcji i dystrybucji treści kultury w XXI wieku będziemy sobie to pytanie zadawać coraz częściej.
(…albo 555 sonat Scarlattiego. Taki box też wydali. Najbardziej złośliwy prezent dla melomana, jaki można sobie wyobrazić. Przesłuchać to i umrzeć. Lub odjechać prosto do Tworek.)