Marcin Król
Szansa na kompromitację
Polska prezydencja w Unii Europejskiej w 2011 roku nie jest wydarzeniem szczególnie godnym uwagi. Może się nim jednak stać, jeżeli uda się Polsce dokonać czegoś nadzwyczajnego albo jeżeli się skompromituje.
Pierwszy przypadek jest bardzo mało prawdopodobny, bo inne kraje, z silniejszą tradycją polityczną, też niczego nadzwyczajnego nie dokonały (nawet ostatnio Francja). Po prostu nie ma tak wielkiego pola do popisu. Zapewne będą jakieś kolejne problemy do rozwiązania, być może wciąż te związane ze sprawami energetyki, ale w tym zakresie nie ma przełomów, a tylko mozolne kroki w kierunku częściowych rozwiązań. Dobrze, jeśli polska dyplomacja będzie umiała kroczyć, ale to tylko tyle. Nadzwyczajne byłoby, gdyby Polsce udało się zmienić ton unijnej melodii, czyli – wyrażając się mniej muzycznie – nadać Unii Europejskiej nowy impet duchowy, a nie tylko praktyczny. Nie jest to całkowicie wykluczone, ale wymagałoby istnienia zasobów duchowych w sferze politycznej w naszym kraju. Zasobów, których na razie zupełnie nie widać. Żadna z większych partii politycznych w Polsce nie umie wyjść poza pragmatyzm – obojętnie, czy jest to pragmatyzm neoliberalny, czy raczej pragmatyzm zwyczajnej walki o władzę. Nie mam o to pretensji, ale z takimi postawami w Unii nie dokona się niczego istotnego i polska prezydencja będzie taka jak inne – może nie aż tak słabo przygotowana jak czeska, ale to nie jest powodem do wielkiego entuzjazmu.
Natomiast kompromitacja czy tylko narażenie się na śmieszność wcale nie są wykluczone. Bo przecież jeżeli Polska nie zdobędzie się na zachowania nadzwyczajne, to ujawnią się – tyle że na szerszym forum – wszystkie śmieszne strony polskiej polityki. Czyli agresja zamiast braku kompetencji. Już widzę, jak kogoś lub jakieś państwo pouczamy, co ma robić, a czego nie. Czyli spory wewnętrzne przeniesione na poziom europejskie i to spory bez zmiłowania. Czyli dumne słowa o potrzebie budowy infrastruktury lub zwiększenia nakładów na naukę i szkolnictwo wyższe wypowiadane przez kraj, który stoi pod tymi względami na samym końcu Europy.
* Marcin Król, historyk idei, profesor Uniwersytetu Warszawskiego
* * *
Wojciech Przybylski
2011, czyli narodowe święto biurokracji
Obchody rocznicy wydarzeń z roku 1989 miną zapewne w Polsce bez echa, ponieważ nikt się do nich nie przygotował. Przygotowania do Euro 2012 idą pełną parą, by przysłowiowa polska gościnność stała się ciałem i krwią. Skala wydatków i czas przygotowań do tej imprezy przechodzą wszelkie wyobrażenia. Do tego mamy jeszcze wyścig kilkunastu miast o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Przygotowania wszędzie właściwie kuleją, choć kuśtykając, posuwają się naprzód. Większości z nas rok 2016 wydaje się nadal abstrakcją. Tak więc na przestrzeni kilkunastu lat Polska będzie gospodarzem wydarzeń o skali międzynarodowej i to z różnych dziedzin. Mamy w tym roku święto wolności politycznej. Co prawda Niemcy lepiej je zorganizowali, bo rozbili mur. Będziemy mieli niewątpliwe święto sportu i w końcu święto kultury. Ja natomiast chciałbym uczynić rok 2011 narodowym świętem biurokracji.
W rzeczy samej! Tak jak Unia Europejska przez fundusze działa modernizacyjnie w zakresie prawa, infrastruktury i rozwoju społecznego, tak wymóg zorganizowania w Polsce prezydencji powinien podziałać stymulująco na reorganizację polskiej administracji. Wyda się to naiwne, bo nikt nie jest w stanie uwierzyć w skuteczność działań urzędników. Prasa z ochotą zaś wylewa się na nich pomyje. Prezydencja Polski w roku 2011 będzie doskonałą okazją, by pokazać, jak polski urzędnik sprawdza się w działaniu, zetknąwszy się z wyzwaniami międzynarodowych szczytów, protokołu dyplomatycznego i dostępu do informacji publicznej. Nie bez powodu przygotowania zaczynają się już dziś. Prezydencja Polski nie będzie wszak dla Polaków. Będzie w dużej mierze zamkniętym kręgiem spotkań, uzgodnień, pilnowania procedur, dbania o możliwość realizowania interesu jak największego grona osób. Ot, święto biurokratycznego liberalizmu!
Teraz wyobrażam sobie jak bardzo muszą zmienić się wszelkie postulaty polityków dotyczące edukacji, wydatków na administrację, redukcji personelu itp. Nie przeczę, że administrację trzeba reformować, zmieniać sposób zarządzania, by czasem nie sprawiała wręcz wrażenia sabotażysty swego ministra – na pewno jednak nie można jej teraz redukować. Przede wszystkim dlatego, że kadry urzędnicze są zbyt małe, a obowiązków coraz więcej. A współczesna polityka państwa to przecież w przeważającej części administracja i stosowanie procedur. Czasem głupich, ale w zasadzie spełniających jeden podstawowy wymóg: wprowadzania kultury prawa i poszanowania zasad demokracji, czyli szacunku dla człowieka. Żadnej tam wolnej amerykanki, którą koledzy z „Krytyki Politycznej” chętnie by ochrzcili neoliberalizmem. Wolność indywidualna mierzona jest dziś jakością i sprawnością reguł, które ją gwarantują. W czasach kryzysu lubi się u nas zjawiać duch marszałka. Chodzi wtedy Polakom po głowie myśl sanacyjna, rewolucja totalna. Pamiętam, na przykład, jak Jan Rokita chciał przed 2005 rokiem rozwiązać i powołać na nowo wszystkie instytucje KPRM, bodajże po to, by robić czystki personalne. Cieszę się, że mu się nie udało.
Żadne wielkie, ogólnopolskie, a tym bardziej mierzone rangą światową wydarzenie nie obejdzie się bez administracji. Nie będzie żadnej dobrze przygotowanej imprezy sportowej, święta kultury ani innych ważnych wydarzeń. Dlatego przygotowując się do wydarzeń lat 2012 i 2016, zróbmy święto polskiego urzędnika w roku 2011! Nie oszukujmy się: to urzędnicy zrobią za nas lwią część organizacyjnej pracy, stojąc jednocześnie w cieniu spektakularnych wydarzeń. Jeśli prezydencja Polski ma być szczytem osiągnięć biurokratycznych, to nie ma lepszego momentu na zmianę wizerunku i dowartościowanie tej grupy zawodowej. Byłaby to zarazem wielka parada liberalizmu – skądinąd potwornie nudnego systemu.
* Wojciech Przybylski, wydawca kwartalnika „Res Publica Nowa”
* * *
Marcin Dobrowolski
Wróżby i plony
Przewidywanie przyszłości jest domeną wróżbitów. Komentatorzy winni zająć się omawianiem spraw bieżących. W kwestii rzeczy przyszłych zadaniem publicystów powinna być próba oceny prawdopodobieństwa zrealizowania pewnych celów bądź wyznaczanie takich, dążenie do których może przynieść realne korzyści.
Perspektywa dwóch lat dzielących nas od objęcia przez Polskę przewodnictwa w Unii Europejskiej paraliżuje moją wyobraźnię. Pamiętajmy, że tych dwadzieścia i parę miesięcy nie jest czasem próżni. To okres przetykany wyborami zmieniającymi perspektywy uprawiania europejskiej dyplomacji. Trudno więc wyznaczyć konkretny cel, jeżeli przestrzeń, w której przyjdzie nam go realizować, z pewnością będzie podlegać zmianom.
Biorąc pod uwagę powyższą kwestię, jedyne, na co mogę się pokusić, to określenie ogólnego kierunku działań, w którym skoncentrowana winna być „para polskiej lokomotywy” przez najbliższych lat. Określenie „kierunek” jest tu jak najbardziej na miejscu, ponieważ uważam (i nie jestem w tym odkrywczy), że Polska stanowi znakomite zaplecze do prowadzenia konstruktywnej wspólnotowej polityki wschodniej. Najbliższe dwa lata winny być okresem skoncentrowania wysiłków na rzecz rozwijania idei Wschodniego Partnerstwa. Polityczny klimat kryzysu gospodarczego wzmacnia izolacyjne zapędy Europejczyków i rozwija niechęć naszych wschodnich sąsiadów do „bogatej Europy”, w którą zapatrzeni byli ich przywódcy. Celem Polski powinno być wykorzystanie zaakceptowanego już projektu Partnerstwa i wcielenie go w życie. Obawiam się, że tylko w ten sposób jesteśmy w stanie zatrzymać przy sobie szeroko rozumiany Wschód.
Rok 2011 – bezpośrednio poprzedzający rok 2012, który zgodnie z zapowiedziami polityków, będzie czasem posiadania w naszym kraju wszystkiego, czego obywatel potrzebuje do szczęścia – jawi mi się jako czas żniw. Każdy rolnik jednak wie, że aby zebrać obfity plon, należy najpierw pole obsiać, a następnie o nie dbać. Partnerstwo Wschodnie to projekt już zaakceptowany, a więc ziarno zostało rzucone. Obfitość plonów będzie zależała od wytrwałości polskich dyplomatów, bo to im powinno na zbiorach zależeć najbardziej.
* Marcin Dobrowolski, dziennikarz radia PiN
* * *
Artur Celiński
Obywatelsko i bez walki o krzesła
Od 1 lipca 2011 roku Polska będzie przewodniczyć Unii Europejskiej. Oczy europejskiej opinii publicznej zostaną skierowane na Warszawę i nie trzeba będzie dodatkowo przykuwać jej uwagi niechlubną „walką o krzesła”. To będzie nasze pięć minut. Bardzo ważne jest więc to, co tak naprawdę powiemy wówczas wsłuchującej się w nasz głos Europie.
Niemniej ważne powinno być również to, kto podejmie decyzję o priorytetach naszej prezydencji. Rząd Tuska przyjął już program przygotowań i zgodnie z zapowiedziami ministra Dowgielewicza odniesie w tej dziedzinie sukces. Być może zarazi Europę polityką miłości, co tak naprawdę w dobie kryzysu instytucji unijnych nie byłoby złe. Problem polega na tym, że najprawdopodobniej na kilka miesięcy przed rozpoczęciem prezydencji odbędą się wybory parlamentarne i rządu Tuska może już nie być. Czy wraz z nim odejdzie przygotowana strategia?
Łatwo wyobrazić sobie powyborczą zmianę polityki, która zaskoczy nie tylko Brukselę. Warto więc zastanowić się nad tym, czy rzeczywiście to rząd powinien w całości przygotowywać nasze stanowisko. Tym bardziej, że nasza dwugłowa władza zagraniczna ma ciągle powtarzające się problemy z komunikacją. Nowe wybory mogą tu nie pomóc.
Zamiast przeżywać problemy na górze, warto zachęcić do debaty tych na dole – obywateli. I to nie tylko w wymiarze zaproponowanym przez Tuska (organizacje pozarządowe, środowiska naukowe i partie polityczne), ale znacznie, znacznie szerszym. Istnieje wiele narzędzi (określanych jako innowacje w demokracjach), które umożliwiają wsłuchanie się w głos także tych Polaków, którzy nie publikują swoich opinii gazetach i nie należą do żadnych NGOs (bo na przykład pracują).
Ogólnokrajowa dyskusja obywateli z wykorzystaniem odpowiednich narzędzi pomogłaby ponadto we wzbudzeniu większego zainteresowania sprawami Unii niż ma to miejsce na przykład w wypadku eurowyborów. W takiej debacie głos mogliby zabrać wszyscy zainteresowani Europą – nie tylko w wymiarze politycznym czy gospodarczym, lecz także kulturalnym. Być może do dyskusji włączyliby się również ci, którzy Unii nie ufają. Niech powiedzą dlaczego – może w programie naszej prezydencji znajdzie się również miejsce na ich wątpliwości.
Warto zastanowić się nad zaproszeniem przedstawicieli innych krajów Unii. Prezydencja będzie przecież obejmowała wszystkich Europejczyków i jako taka nie będzie służyć przecież poprawie sytuacji Polski, ale właśnie pokonywaniu problemów przekraczających swoim zasięgiem nasze granice. Niech więc Hiszpanie i Włosi opowiedzą o problemach z imigracją, Brytyjczycy, Francuzi czy Niemcy o słabnącej konkurencyjności „starych” gospodarek, zaś Polacy – o swoich obawach związanych z Rosją i losem Ukrainy i Gruzji.
I niech to nie będzie sztuka dla sztuki. Niech nie skończy się na wręczeniu petycji w błysku fleszy. Jeżeli Polakom uda się osiągnąć porozumienie co do zasad i sformułować oczekiwania co do rezultatów, to niech staną się one podstawą do budowania bardziej szczegółowych, rządowych już koncepcji. Wówczas będzie można mieć przynajmniej pewność, że dla tak zbudowanego porozumienia nie będzie trzeba dostawiać drugiego krzesła.
* Artur Celiński, członek redakcji kwartalnika „Res Publica Nowa”