Magdalena M. Baran

Za wrotami krakowskich piekieł

W inny świat wchodzimy bramą kamienicy na Krakowskiej, „Wrotami piekieł (polskich)”. Brak jej pamiętnych inskrypcji o mękach wiekuistych, miłości pierworodnej. Ze ścian wymalowanej kamienicy osypuje się tynk, wyzierają cegły, straszy graffiti, z okna parteru gapi się kocur, a wyniebieszczona niczym szaty odpustowej Maryjki fasada pozwala zaglądać do śpiących mieszkań. Za uchylonymi drzwiami czeka świat wykreowany przez Zbyluta Grzywacza, w pięknie odkrywający czasoodrapania, świat w swej podszewce nie taki znów od dantejskich wizji daleki.

Z okazji 70. rocznicy urodzin i 5. rocznicy śmierci artysty Muzeum Narodowe w Krakowie otworzyło swe podwoje dla obszernej, obejmującej 431 prac, wystawy Zbyluta Grzywacza. Pozwalają one prześledzić jego twórczość – od wczesnych poszukiwań, przez malarskie świadectwa epoki, gabinet artysty geologa, „Opuszczoną”, „Kolejkę” aż po ostatnie erotyki i autoportrety.

Tuż za bramą Kaźmirz – dwie odsłony bezczasowego dzielnicy-miasta. Czarno-białe fotografie starych tablic („Wyrób tałesów”, „Wyszynk rumu”), targów końskich, dzieci ciekawie wyglądających zza płotów, rozkraczonych samochodów, odciętej byczej głowy zestawiono z barwną opowieścią o dzielnicy współczesnej. Jej „nowość” zdaje się pozorna – poza wysypem pubów, marek samochodów, modą, Kaźmirz pozostaje ten sam. Może dlatego wita nas i żegna.

Grzywacz zwykł „rozmawiać z dawnymi mistrzami”. Dialoguje zatem z Caravaggiem, Grünewaldem, Rubensem, Goyą. Efekt owych szeptań stanowi miedzy innymi cykl „Opuszczona” – wielokrotne przetworzenie postaci Magdaleny, „świętej nierządnicy”, kobiety samotnej, której pozostaje puste miejsce, snop światła. Opuszczona upada w świat szarości chodnika, popękania, zapatrzonego w siebie pośpiechu; staje sama pośród wielu, co mijają ją z siatami, teczkami, w rozmazaniu. W dosłowności i realizmie obrazów słychać kroki, czuje się odwracające się oczy. Taki świat? A ona sama – na śmierć, na odejścia nowe, na zagubienie, na rozpacz bezdenną, co ręce ku niebu w wznosi, ciało do krwi szarpać karze, co odejmuje wszystko aż po twarz świadczącą o imieniu. Czepia się więc nóg Tęczy, by na koniec, wpatrzona w pusty błękit, oczy odwrócić od leżącej obok czaszki. Tak był blisko. „Biedy Yorick”. Jednak ta „nieposągowo cierpiąca postać o ukrytej twarzy – jak pisał Jacek Woźniakowski – odarta ze wszystkich wdzięków i wszelkich godności, zachowała to, co ja dźwiga ponad nas i ocala…”.

Kolejna rozmową z mistrzami – „Kolejka (siedem etapów życia kobiety)”, alegoryczny rząd wcieleń, kreślony niczym podręcznikowy rysunek ewolucji człowieka, dążeniu ku ostatniej, danej w bezpośrednim doświadczeniu formie homo sapiens. Podobnie tutaj – od dziewczynki z połyskującym krzyżykiem przez wyzywającooką rozkwitającą kobiecość, ciężarną, matkę uważną, co nowy cykl płaczącą w ramionach rozpoczyna, po dwie odsłony starości, co krzyżem zgiętym krzyżuje. Wiekiem odwrócona od świata, czasu znać nie chce, co na ciele żłobi. Jednak i w tym pochodzie starość ostatnim, co znane, co dane, tu doświadczane. Ku czemu kolejka, swoiste danse macabre, taniec nieuchronności?

Kobiety powracają – „Dwoje” (a osobno), „Oddalona”, w licznych erotykach, człowieczo-manekinowych „Lalkach, „Orantkach”, co między miłością a śmiercią, rozmodlone w brzuchach niosą czaszki; w „9 obrazach”, gdzie nagiej towarzyszą zagarniający jej cielesność purpuraci, sięgający po nią mnisi, wytykający palcem papieże, piętnujące anioły. Kobieta powraca pod krzyżem, a nawet w realistycznym cyklu „Wiosna’82”, który podobnie jak „Mowa marcowa” kneblowanych gaz-maską żywych trupów historii czy pamiętnikarska opowieść „Rekolekcje wiśnickie”, stanowi znaczony bólem i przemijaniem zapis refleksji o sobie i życiu w „tamtej” Polsce.

Osobną owego „o sobie” stanowią autoportrety. Widzenia, które śledzimy od wczesnego zwielokrotnienia siebie, odbicia w kolorze, lustrze realizmu. Ów realizm sypie się jednak w „Grafomanii” czy „Drzewogłowym”, które przetwarzają twarz, odmieniając ją przez surrealistyczne przypadki. Twarz plącze się w świat, zniekształca, zabazgruje, sobie przeczy, ukazuje własne wnętrze w myślach śledzące obnażone splatania ciał. Obok twarz, niczym w liniach mięśni w niej i wokół niej rozplanowanych, twarz jak jabłka pół rozkrojone (zatrute?), i wreszcie twarz, co stała się drzewem wybujałych gałęzi, ciał splecionych w uścisku. I korzeń życia twarzy – oni dwoje poza czas w korzeniu zanurzeni. Autoportrety ostatnie – cztery drobne, niezauważalne niemal szkice – zamykają wystawę. Niewielkie, kreślone w ostatnich miesiącach życia. Oto jestem – zdają się mówić – taki a taki. Od młodości, myśli surrealistycznych przez erotyki, co wokół widzenia, kamieni szukanie. Obraz w pierwszym, oszczędnym zarysie twarzy, co znów przekształci się, w oczy nam wybuchnie zajmując całą kartkę. Druga twarz „wypada na nas”, obrysowuje zmarszczki, bruzdy, przerzedzoną brodę. Trzecia się oddala, upraszcza, linie zwiera, zubaża. Czwarta – kresek kilka, zarysem tylko człowieka, zamazaniem. I w umieraniu jest jeszcze, a już świadectwo, jakby go nie było. „Piękno w obrazie powinno być wynikiem poszukiwania czegoś” – pisał Grzywacz. W krakowskiej wystawie w obrazach, pastelach, szkicach, gwaszach szukając odnajdujemy opowieść o pięknie człowieka – zanurzonego w czasie, w życiu, po trosze zaklętego w kamieniu.

Wystawa:

Zbylut Grzywacz 1939-2004, Muzeum Narodowe w Krakowie, marzec-maj 2009.

* Magdalena M. Baran, doktorantka filozofii,
redaktor kwartalnika „Res Publica Nowa”.