Magdalena M. Baran
Lustro w absyncie. Malczewski w Krakowie
Sen to czy jawa? W ciszy pracowni rozkrzyżowane na sztalugach płótno. „Natchnienie malarza” wyestetyzowane, nad ziemią kobiecą wzniesione postacią nie szeptało, z kul magicznych czytać nie potrafiło, wszechwiedzące „Podszeptów” młodzieńczej głowie nie niosło. Trwało. Bo cóż malarczykowi, niedorosłemu jeszcze doświadczeniem, do ucha świat sączy? Co na łące, która wbrew naturze splótłszy ze sobą wiosną, rodząca się w płatkach krokusów i jesień, co ostatnim przekwitłym mniszkiem na wiatr rzucona, zdążyć się miało, by zrodzić artystyczny geniusz, sztuki kapłana, co „rzędu dusz” śnił się domagać? Co z niesionych wiatrem dmuchawcowych ziaren się rodzi?
„Co czytasz książę?”
Wśród pól malowanych „Intermezzo” – alegoria kraju, co w pozornie martwym punkcie czeka na historii kolejne takty. Skrzydła rozpostarte, dłonie, rumianek pieszczące dotykiem niedbałym, drapieżnością zdumiewają, orle, groźnie zakrzywione pazury do świata chwytania. Łagodna. Takiej, głowę znad płotu, znad siana kopy wystawiwszy przygląda się artysta. Obok „Błędne koło”, co Wyspiańskiemu chocholi przyniosło taniec i „Tomasz niewierny” (obraz dotąd nie prezentowany), zbawienia niepewny w świetle tęczowej aureoli. Pierwiosnka bladość, lipą czarnoleską zniewalanie. Jakże w cieniu odpoczywać, gdy przez mnogość wypadków autoportret pomnożony, mitem wabi.
„Zagadnę go znowu”
Czas „Melancholii”. W pracowni wir, zamęt, pęd, krzyk. W nim postacie kłębiące się niczym dzika, rozpędem ku życiu, wolności prąca rzeka. To nie ołowiane, z dziecinnego kosza wysypane wojsko, a historia, za którą „giną chłopcy malowani”. Z pustego płótna, z myśli bezimiennie odwróconego malarza wyrwali się. Na sztorc kosy nabite, a każdy w „dzieckiem w kolebce kto łeb urwał Hydrze” wierzy. Co w ręku na trudów drogę? Ten krzyż pochwycił, co języka pamięć w „Ojcze nasz” głosem ściszonym nocą powtarza, inny książkę, by sztuką Nieśmiertelną sławić. Błazeńską zabawkę w stańczykowej czapce kolejny złapał, ta pośród zgiełku na kijek nabita w zabawie, dzwonków pobrzękiwaniu o innej, pod przymkniętych powiek zatroskaniem, śni ojczyźnie. Łańcuchom, którymi skuci w zrywach beznadziejnych, wyrywa się dłoń z klepsydrą. Bo może wszystko się odwróci, piasek na nowo czas mierzyć zacznie, byśmy silniejsi już, doświadczeniem uczeni, odwagą nadęci pędem w świat, w historię. Byle dosięgnąć, na ziemi postawić, byle punkt dla stóp. A czas już inny/a ten sam przecież, w obrocie chwil, drobnych ziaren powtarzalnego, nieprzeliczalnego na prób szanse myślane piasku. Pokoleń rzeka, straceń, co ikarowym lotem sił ostatnich, o promień własnego walczy słońca. „Świat wam nie odda, idąc wstecz/ znikomych mar szeregu…”
Rozlała się twarzy rzeka. „Żałobny wpół (…) ciągnący orszak duchów mi znajomych”, „postaci bladych tłok”. Zesłani, wpół drogi zatrzymawszy się, w lodowym piekle nadziei wypatrują. Patrzenie ich esencją tęsknoty. Za oknem pracowni wiosna. W niej ukojenia rzeka, odrodzenie, wolnością zachłystywanie, życie oddane, nowe. Droga ku niej zamknięta kobiecą postacią, co przywiązaniem do trosk, ciszy, smutku czernią, lamentem po innym świecie. „To Melancholia – pisał Stanisław Witkiewicz – która łapie i pochłania cały blask światła”. Przez co więc ich do snu droga…
Pojawiająca się w „Melancholii” postać w czerni przywodzi na myśl inne, tak charakterystyczne dla Malczewskiego, przedstawienia. Ta sama bladość, spokój, zapatrzona w przyszłe losy, samej siebie pewna wszechwiedza. Gdzie Hypnosa senny mak siejącego nie dotrą już ręce, brat jego/siostra o skrzydłach krwawoczerwonych po żyjących wyciąga blade palce. „Thanatos” (1911) niemal całą powierzchnię płótna pozostawią twarzom, zaufaniu, skupieniu. Malarz i modelka, artysta i po stokroć portretowana kochanka, którą określił swoim obłąkaniem, człowiek i własna Śmierć. Thanatos przychodzi w ogrodzie sztuk, by oczy niebiesko spokojne zamknąć, czerwienią otumanić, uśpić czarcich skrzydeł łopotem. Odbicie źrenic w jej oczach nieruchomieje. Dłoń zimną, z absyntowej wydobytą zieleni, do oczu podnosi, oddech ostatni, szept tuli rozchylone wargi. Thanatos niesie powagę i dostojeństwo, w pięknie życie dającej czai się nieubłagana konieczność. Drugim obliczem jej, śmierci przyjęcie – spokojne, ufne, wyczekane, myślane na ten właśnie moment, na drogę w znane. Jakby urwany za zamkniętymi powiekami oddech stanowił obietnice nowego życia. Tli się wiara w coś za Śmiercią, która przychodząc jako koicielka, „waży się kwilić pośród nas”.
„Słowa, słowa, słowa”
A przecież i wyznaczająca kres bywa niepewna. W „Pożegnaniu z pracownią” Mojry polskie, w gretkę sprawnymi dłońmi czesane. Lachesis, przeznaczająca, nić snująca – uważna. Kloto przędąca, w geniusz, w życie artysty, dzieło palców jej własnych uśmiechem zapatrzona. Atropos nieubłagana, ze spoconym robotnicy czołem, jakby z przyzwyczajenia nić życia wokół palca sobie owinęła. Gdzie ciąć? Głowę spuściła w nieobecność, niepewność. Nieubłagana nad życiem się waha.
Wystawa:
Podszepty sztuki. Jacek Malczewski 1854-1929, Muzeum Narodowe w Krakowie – Arsenał Muzeum Książąt Czartoryskich, 27 marca – 24 maja 2009.
* Magdalena M. Baran, doktorantka filozofii, redaktor kwartalnika „Res Publica Nowa”.