Paweł Marczewski

Rousseau w Nowym Meksyku

Być „off the grid” znaczy żyć poza siecią – społeczną, teleinformatyczną, elektryczną. Amerykański Internet roi się od stron z poradami dla tych, którzy chcieliby spróbować samowystarczalności, przestać płacić rachunki za prąd i zrezygnować z cotygodniowych wypraw do centrów handlowych. Paradoksalne, że podobne informacje z łatwością znaleźć można właśnie w sieci…

O tym, co to znaczy być „off the grid”, przekonałem się jakiś czas temu, gdy przeprowadzałem dla tygodnika „Europa” wywiad z wieszczącym energetyczną apokalipsę ekspertem od rynku paliw Dmitrym Orlovem. Mój rozmówca uprzedzał mnie, że wprawdzie nie jest podłączony do sieci telefonicznej i będzie rozmawiał ze mną przez telefon satelitarny, ale jakość dźwięku powinna być bardzo dobra. Rzeczywiście była. Kiedy odpowiedział już na ostatnie pytanie, poprosiłem o adres, na który redakcja mogłaby wysłać kilka egzemplarzy pisma. Po chwili ciszy Orlov powiedział: „Najlepiej daj mi znać, kiedy materiał już się ukaże. Mieszkam na łodzi i trudno mi przewidzieć, kiedy i gdzie zawinę do portu”.

Ciekaw jestem, co Dmitry powiedziałby o wspólnocie żyjącej na pustynnym płaskowyżu w Nowym Meksyku, bohaterach znakomitego dokumentu „Off the Grid: Life on the Mesa”. Jeśli potraktować „Rozprawę o przyczynach i podstawach nierówności między ludźmi” Rousseau jako ćwiczenie z dystansu do nowoczesności, to ludzie ukazani przez Jeremy’ego i Randy’ego Stulbergów, reżyserów filmu, wykonali je wzorowo. Mieszkają w starych przyczepach kempingowych lub domach skleconych naprędce z blachy falistej. Piją zazwyczaj deszczówkę, pieczołowicie zbieraną do beczek, garnków i wszystkich naczyń, jakie akurat znajdą się pod ręką. Żywią się tym, co sami wyhodują, od czasu do czasu ktoś wyprawia się do odległego o 25 mil miasteczka po półprodukty. Nikt tutaj jednak nie przypomina sportretowanego przez Rousseau szlachetnego dzikusa – przede wszystkim niemal każdy nosi broń…

Pustynna wspólnota nie stanowi utopijnej próby zbudowania raju na ziemi. Jest raczej negatywem dzisiejszego amerykańskiego społeczeństwa z jego zachętą do życia na kredyt, nawoływaniami do nieograniczonej konsumpcji i panicznym strachem o bezpieczeństwo. Bohaterowie Stulbergów cytują konstytucję częściej niż idealistyczni prawnicy u Grishama. Tak jakby sędziwy hipis, emocjonalnie uzależniona od pomagania innym była pracownica domu opieki oraz kilku przetrąconych przez wojenne przeżycia weteranów postanowiło dokonać powtórnego aktu założenia Stanów Zjednoczonych Ameryki. Ze wszystkimi trudami, jakie wiążą się z takim aktem założycielskim – wkradającą się gdzieniegdzie anarchią, rozbuchanym indywidualizmem, eksplozjami przemocy… „Mamy tutaj prawdziwy Dziki Zachód”, mówi jeden z rezydentów pustyni z mieszaniną dumy i troski.

Amerykanie w czasach kryzysu coraz częściej śnią o mitycznym Zachodzie, przesuwanej w nieskończoność granicy cywilizacji. Ta tęsknota przebija chociażby ze stron „Riding Toward Everywhere” Williama T. Vollmana, w której znakomity pisarz opowiada o swoich podróżach pociągami towarowymi i opisuje kulturę „hobos”, kolejowych włóczęgów. W czasach Wielkiej Depresji setki tysięcy ludzi wybrały życie z dnia na dzień w pędzących w niewiadomym kierunku wagonach. Może dziś zaczną pielgrzymować do Nowego Meksyku, by dołączyć do Moonbowa, Mamy Phyllis i Dredziastego Jeffa?

* Paweł Marczewski, historyk idei, socjolog, eseista. Doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji “Przeglądu Politycznego”.