Mediolan. Z Davidem Robertsonem spotykamy się w jego hotelowym apartamencie. Dzień wcześniej dyrygował „Żywotem rozpustnika” w Teatro alla Scala (recenzja w Kulturze Liberalnej z 25 maja 2009). Na biurku stoi syntezator, obok leży gitara elektryczna. Na stoliku koło kanapy sporo płyt, wśród nich albumy Bjørk i Radiohead. Zaczynam więc od pytania o granicę między muzyką poważną a rozrywkową, która istnieje w tak wielu głowach. Robertson mimowolnym ruchem ręki poprawia sobie grzywkę i zaczyna mówić, starannie dobierając słowa.

DAVID ROBERTSON: Jestem osobą błogosławioną lub przeklętą – wszystko zależy od punktu widzenia. Dlaczego? Bo przede wszystkim dostrzegam podobieństwa. Widząc dwie obce osoby, zwrócę uwagę na to, co mają wspólnego, a nie na to, co je odróżnia. W ten sam sposób traktuję partytury. Gdy pracuję nad Beethovenem, interesuje mnie to, co łączy jego dzieło z innymi. To pozwala lepiej zrozumieć różnice. Zawsze zaczynam od podobieństw. Dzięki temu zauważam to, co jest najciekawsze. Mała tercja u Strawińskiego i Rolling Stonesów to wciąż mała tercja. Interesuje mnie kontekst. Dlaczego właśnie ten interwał? Słuchanie muzyki przypomina oglądanie obrazów. Doceniam zdjęcia Andy’ego Warhola i Roberta Mapplethorpe’a. Mimo różnic w technice nie dają mi one mniejszych przeżyć niż dzieła Tiepola czy Giotta. Jedne i drugie są arcydziełami sztuki wizualnej. Podobną sytuację mamy w literaturze. Można jednocześnie lubić Johna Updike’a, Owidiusza i Brunona Schulza. Staram się myśleć ponad podziałami, wtedy wszystko się łączy i robi się ciekawie.

Zatem dlaczego wciąż mamy ten podział, a może tylko wyobrażoną granicę między muzyką poważną a popularną. To snobizm klasy średniej?

W pewnym stopniu. Niektórzy starają się wykorzystywać klasyczne dzieła muzyki czy sztuk wizualnych, by odróżniać się od innych, by pokazać, że są lepiej wykształceni. To nam nie pomaga. Ale przecież to samo robi młodzież, mówiąc: „Słuchamy hip-hopu. Ty nic z tego nie zrozumiesz, bo jesteś za stary, nie tej płci czy nie tej rasy”. Wszystko to ma służyć wykluczeniu innych. „To moja muzyka i tylko ja się z nią identyfikuję” – upierają się. Rozumiem takie podejście. Jednocześnie jestem przekonany, że muzyka, jeśli rzeczywiście przekazuje coś ciekawego, przekazuje to nie tylko jednej grupie społecznej czy majątkowej. Właśnie dlatego nie należy zwracać uwagi na granice, tylko na przekaz. Z dziełem sztuki mamy do czynienia wtedy, gdy możemy stwierdzić, że bez niego nasze życie byłoby uboższe. Bez względu na to, czy mówimy o pieśni Schuberta, czy o piosence Simona i Garfunkela. Nie mogę o kompozycji Chopina powiedzieć, że jest z natury lepsza niż utwór Billy’ego Joela. Jego piosenki służą czemu innemu i naprawdę są świetne. Muzyka jazzowa Billa Evansa jest wspaniała. Podobnie preludia Chopina. Jedne dzieła nie mogą zastąpić drugich, jest miejsce dla wszystkich. Tak jak na świecie jest miejsce dla różnych ludzi. I to mi się podoba. Nie chciałbym znaleźć się w kraju, w którym za dobrą uznaje się tylko muzykę typu A, a wszystkie inne, od B do Z, są uważane za gorsze.

Mam wrażenie, że ludzie potrzebują muzyki klasycznej, bo to bezpieczne rozwiązanie. Zawsze można o niej powiedzieć, że jest dobra. W wypadku nowej muzyki czy muzyki popularnej, trudniej odróżnić rzeczy dobre i złe. Kategorie estetyczne są zbyt otwarte.

Kanon estetyczny jest ogromny. Trudno dziś powiedzieć, co jest dobre i co pozostanie. W wypadku muzyki klasycznej wiadomo, bo mamy ją od dawna. Ale ta bezsporna wartość może nam przeszkodzić w docenianiu jej. Patrzymy na wspaniałe obrazy i pamiętamy tylko o tym, co nam powiedziano: „To arcydzieła”. Nie otwieramy się na przekaz danego płótna. Słuchamy kompozycji Mozarta jako słodkich dźwiękowych Mozartkugeln, a nie dzieł kogoś, kto żył, radował się i cierpiał. A to przecież słychać. Każdy gatunek muzyki coś nam mówi. Czasem rzeczy bardzo proste. Na przykład: „Cześć, ja się masz”. Innym razem: „Dlaczego przyszliśmy na świat? Jaki jest cel naszego życia?”. Gdy spotka się kogoś na ulicy na dziesięć sekund, trudno o trafniejsze słowa niż „Cześć, jak się masz?” W tej samej sytuacji pytanie o cel naszego życia nie ma sensu. Ale są takie chwile, kiedy pije się koniak z przyjaciółmi i poważnie rozmawia do późna w nocy. I wtedy pytanie o sens życia jest na miejscu, a „Cześć jak się masz?” brzmiałoby głupio. Ważny jest kontekst.

Nagranie:

„Surprise”
Measha Brueggergosman sopran
William Bolcom fortepian

BBC Symphony Orchestra
David Robertson dyrygent

DG 2007