Dla pokolenia urodzonego na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych Michael Jackson niezmiennie jest Królem Popu. Piotrusiem Panem, który tracił swą niewinność wtedy, kiedy i my ją traciliśmy.

Nawet w wieku 7 lat, gdzieś w zapyziałych latach osiemdziesiątych, wiedzieliśmy, że jesteśmy trochę zapóźnieni w stosunku do reszty świata. W każdym razie tej reszty, która dla nas naprawdę się liczyła. Emisariuszami z tego lepszego świata były albumy „Thriller” i „Bad”. Wtedy żyło się wolno i przewidywalnie, a tu nagle ten dziki, neurotyczny, porywający rytm. To nie było tempo na tamte czasy.

Z opóźnieniem docierała do nas wizja. Czerwona kurtka wysadzana cekinami z teledysku „Beat it”. 14 minut „Thrillera”, teledysku, który ma napisy końcowe! Szczupły mężczyzna puszcza do nas oko – jest dzieckiem, któremu wolno wszystko w krainie nieograniczonych możliwości.

Potem wszystko się zmieniło. Coraz więcej rozumieliśmy. Na przykład to, że legendarne 100 milionów sprzedanych egzemplarzy „Thrillera” nie obejmuje pirackich kaset, które można było wtedy kupić w Polsce za grosze (zresztą my wtedy kupowaliśmy „Dangerous” i w ogóle szliśmy z postępem). A Michael w teledyskach „Black or white” i „Remember the time” zamieniał się w panterę i rozsypywał na piasek w monumentalnych dekoracjach. Zrozumieliśmy (co było trochę smutne), że to cudowne dziecko – to facet, który nie chce dorosnąć. I który ucieka na ciemną stronę własnego świata, skąd słyszymy szczątkowe doniesienia o uniewinnieniu z zarzutu molestowania dzieci.

A potem to już naprawdę dorośliśmy. Świat dogonił swym rytmem nasze młodociane oczekiwania. Król Popu zamieszkał w panopticum, przypominając o sobie jedynie przez brukowe media informujące o odpadającym nosie i zbliżającym się bankructwie.

Śmierć Jacksona ma dla nas wymiar w jakimś sensie symboliczny. Innego króla popu już nie ma. Nie ma też już takiego popu – kunsztownie i dynamicznie zinstrumentalizowanego i zaśpiewanego tak, jakby chodziło o grę na śmierć i życie. Michael Jackson odszedł w sposób zdumiewająco podobny do tego jak tworzył – odciskając piętno na nowoczesności. Nikt inny przecież nie zablokował dotąd tak spektakularnie przeglądarki Google. Jej pracownicy myśleli, że nastąpił atak terrorystyczny, kiedy my rzuciliśmy się sprawdzać, co się stało. A przeciążenie Tweetera podobno dało się we znaki nawet protestującym Irańczykom.

A Michael siedzi teraz po prawicy Elvisa. I nuci „Billy Jean”.