Krzysztof Olichwier
Osobiście…
Dziwne są moje relacje z Witkacym. W wieku szczenięcym, czyli w okolicach podstawówki, nie mogłem pojąć, że Witkacy to Witkiewicz, chociaż Prus to Głowacki, a „Słowacki wielkim poetą był…”. Tu sprawa wydawała się być bardziej złożona. Witkiewicz metodycznie odsuwany z pola widzenia i poznania w procesie edukacji zakorzenił się podstępnie, a jakże, w podświadomości. A z zasłyszanych obiegowych opinii wiedziałem, że dziwny, co potęgowała obejrzana ongiś sztuka „Sonata Belzebuba”, której główną scenę stanowiło mało erotyczne i całkiem niedemoniczne masowanie krocza pewnego aktora przez pewną aktorkę wyrzucającą z siebie potoki mało zrozumiałych słów. I tak na jakiś czas zostało.
W owej niewiedzy co do „mistrza” i iście schizofrenicznego nazwiska pozostałem lat jeszcze kilka. Do momentu, gdy odkryłem teatr w Zakopanem. I zacząłem namiętnie nasiąkać najpierw powieściami, a potem dramatami teraz już Witkiewicza/Witkacego. I tak oto zrodziła się gorąca więź, która z wiekiem, przyznaję, nieco wyblakła.
Z Witkacym łączy mnie w sposób szczególny męczarnia egzaminów na reżyserię i związane z tym wielomiesięczne obcowanie z „Metafizyką dwugłowego cielęcia”. Odkrywałem koleje dna i odświeżałem kilka odwiecznych prawd, odkrywając w barwnej, proroczej, kiczowatej, absurdalnej, hiperrealnej mieszaninie postaci, toposów, filozofii rzecz niezaprzeczalną – w tym szaleństwie jest metoda.
„Witkacy prorokiem był”, rzekną wszyscy. I jednym tchem wymienią totalitaryzmy, komunizm, czerwoną zarazę… Nie z tego powodu jednak wystawiano go w lewicującej Ameryce Łacińskiej i Francji, we frankistowskiej Katalonii, i szerzej, w Hiszpanii. I nie tylko zasługa w tym teatru absurdu czy masowo tworzonej „grotowszczyzny”. Witkacy pod maską bolszewizmu, totalitaryzmu i jeszcze kilku współczesnych mu „izmów”, wespół z Huxleyem, dostrzegł to, co w połowie lat 30. nazwał i sklasyfikował Ortega y Gasset. Masa, zbydlęcenie, odczłowieczenie, pragmatyzm – słowa-klucze Witkacowskiego świata to też, paradoksalnie, emblematy kultury masowej, tak dziś „nasze” i „tradycyjne” (jakkolwiek szaleńczo to nie zabrzmi). Nie chcę powiedzieć, że Mistrz był prekursorem kultury masowej. Chociaż? Z pewnością jednak jego czysta forma, która nigdy nie osiągnęła krystalicznej postaci, doskonale ilustruje, zapowiada i jednocześnie bawi się tym, co określiłbym jako telenowelowość dialogów, akcji, filozofii. To wręcz znak firmowy Witkiewicza.
Jest jednak jedna zasadnicza różnica pomiędzy współczesną telenowelą i „telenowelą” Witkacego. Cała Jego masa demonicznych kobiet, tytanów umysłu, pseudoartystów, efemeryd, hermafrodytów i najzwyklejszych pragmatystów posiada cechę, która tak bardzo ich wyróżnia – dystans. Jak u Brechta – komentują i siebie, i samego autora. Komentarzami autoironicznymi przesiąknięte są i dramaty, i powieści. To znamienne, biorąc pod uwagę nader wybuchowy, chimeryczny czasem wręcz histeryczny charakter Mistrza.
Dystans pozwala Witkiewiczowi uniknąć w formie, dialogu, akcji papierowości, jednowymiarowości, bezznaczeniowości. I jednocześnie doskonale pokazuje prawdę dzisiejszego, rozpadającego się, wyjałowionego z treści świata. Świata bez metafizyki.
I choć mija właśnie 70 lat od, czy aby na pewno, samobójczej śmierci Witkacego, jego twórczość jest, mimo zmieniających się mód, stylów i paradygmatów, na wskroś współczesna. Klasyczny już prorok, prześmiewca i katastrofista ciągle do nas puszcza oko i czeka, kiedy świat wpadnie na to, co on już dawno wymyślił.
* Krzysztof Olichwier, absolwent Wydziału Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie, studiuje reżyserię teatralną w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie.