Anna Mazgal
Hello, my sister!
Wydaje się, że na poziomie egzystencjalnym istnieją dwa sposoby radzenia sobie z czasem. Można albo nim zarządzać, albo go zignorować. W Johannesburgu wybiera się to drugie.
Johannesburg to miasto, którego strasznie trudno dotknąć. Powąchać. Nawet usłyszeć. Czy może być coś bardziej ostatecznego od zaniku potrzeby wyjścia na ulicę? Po gazetę, z psem, albo ze słuchawkami w uszach – w Jo’burgu nagle pozbawionym jest się tych możliwości. Pewnie po części sami się ich pozbawiamy, bo ostatecznie czy zmaltretowanych ograniczoną przestrzenią nie kusi podszyta adrenaliną perspektywa postawienia stopy na publicznym chodniku? Nawet jeśli plakietki na murach, zamiast oznajmiać „ochrona”, mówią: armed response.
Johannesburg widziany z okna samochodu zamieszkują dwa odrębne gatunki ludzkie. Czarny, spacerujący w niedzielny poranek po ulicach, siedzący na skwerach, prowadzący dziewczyny w kolorowych spódnicach za rękę. I ten opancerzony, prujący samochodami po miejskich arteriach z Newtown, które po zmroku zamienia się w miasto duchów, do północnych dzielnic opasanych murami posiadłości.
Udaje mi się namówić trzy osoby na spacer do sklepu. Idziemy sobie w czwórkę, Wietnamka, Filipinka, obywatel Wysp Salomona i ja. Myślę sobie, że jestem być może jedyną białą kobietą idącą po ulicy w promieniu kilku kilometrów. A zarazem jestem niewidzialna. Ciemne oczy mijające nas prześlizgują się po mnie, ignorując mnie zupełnie, a ja nie próbuję ich spotkać ani zatrzymać spojrzeń. Jedynie moje koleżanki budzą zaciekawienie dzieci. Wchodzimy do sklepu, w którym wiszą kolorowe afrykańskie suknie i spódnice z metkami made in China. „Hello, my sister!” mówi do mnie roześmiany sprzedawca.
Białych i czarnych Johannesburczyków łączy rezerwa wyraźnie wyczuwalna pod wymianą obowiązkowych uprzejmości. Biali chętnie ci pomogą, zawiozą na drugi koniec miasta, zaproszą do domu i nakarmią. Czarni zawsze pytają, jak się czujesz, śmieją się dużo i ze wszystkiego, a na pytania odpowiadają po chwili namysłu. Jedni i drudzy nie chcą opowiadać o sobie i milkną, gdy chcesz powiedzieć za dużo o sobie.
Ile jedzie się z muzeum apartheidu do Newtown? 10 minut, mówi nasz kierowca. Dopiero po jakichś dwudziestu rozpoznajemy znajome budynki. Nauczeni doświadczeniem tych kilku dni wiemy, że w Afryce wszystko, co trwa od 10 do 30 minut, będzie określane jako 10 minut. Że just now, właśnie teraz, w to afrykańskie 10 minut się wpisuje. Że now now, jeśli się spieszysz, oznacza czekanie o długości irytującej człowieka Zachodu. Że pożądane immediately now pada bardzo rzadko. Wiemy, że jeśli puścimy przyzwyczajenia, których się trzymamy i przestaniemy kontrolować czas, to zanurzymy się w tym afrykańskim mieście, gdzie ludzie przepływają obok siebie jak duchy. Wtedy ten wielki, betonowy organizm z upojnie pachnącymi ogrodami ukrytymi za drutem kolczastym, o który zaledwie się otarliśmy, pochłonie nas tak, że będziemy musieli tam wrócić.
* Anna Mazgal, Ogólnopolska Federacja Organizacji Pozarządowych. Najbardziej na świecie lubi podróżować.