Szanowni Państwo, latem zeszłego roku na światowe giełdy padł blady strach. Rządy rzuciły się na pomoc upadającym instytucjom ekonomicznym, wykonując krok szalenie kontrowersyjny: pompowanie miliardów dolarów w prywatne firmy (przy czym uwadze podatników nie uszły, słynne już, niebotyczne premie). W ciągu kilku tygodni pojawiła się obiegowa opinia na temat przyczyn kryzysu: „wszystko przez rozszalały neoliberalizm!” – zwykle powtarzano i powtarza się w mediach. W rok po tych wydarzeniach pytamy: co stało się przez ten rok z liberalizmem? Czy to naprawdę liberalizm zawiódł? A może część mediów znalazła kozła ofiarnego i narzuciła dominujący język opisu – niejasnych przecież dla znacznej części obywateli – wydarzeń? Zapraszamy do lektury tekstów Jerzego Szackiego, Wojciecha Sadurskiego i Bohdana Wyżnikiewicza oraz wywiadu z Andrzejem Sadowskim („Kryzys przywództwa politycznego a liberalizm”). Czekamy na Państwa komentarze, temat gorący!
Redakcja
Jerzy Szacki
Utraciliśmy pewność siebie
W Polsce po 1989 roku rozwinął się niemal wyłącznie liberalizm ekonomiczny – i to też bardziej w doktrynie niż w rzeczywistości. Natomiast liberalizm jako taki – polityczny i obyczajowy – to wciąż rzecz z innej planety. Naturalnie, w porównaniu z tym, co myślano w Polsce przed wojną, poczynił on jakieś postępy, choć gdy popatrzymy na Europę Zachodnią, zrozumiemy, że były one raczej mizerne.
Okres transformacji po 1989 roku był – jak na warunki polskie – okresem ekspansji liberalizmu. Stało się tak jednak dlatego, że żadnego innego projektu po prostu nie było. Projekt liberalny przyjął się zatem u nas trochę z braku alternatywy, a trochę dlatego, że w dziedzinie gospodarki nikt na nic lepszego nie wpadł. Nie istnieje on jednak jako konkretna propozycja, bo też w ogóle brakuje u nas konkretnych programów społeczno-gospodarczych. Poza nielicznymi wyjątkami, takimi jak Michał Boni czy Jerzy Hausner, polscy politycy myślą wyłącznie o sprawach bieżących, nie tworzy się dalekosiężnych planów. Rządząca obecnie partia również nie jest tu wyjątkiem. Do tego Platforma Obywatelska jest formacją nijaką światopoglądowo. Głównym atutem Tuska jest jego nijakość.
Być może to dlatego, kiedy rozmawiam z polskimi liberałami albo kiedy czytam ich teksty, mam wrażenie, że nie przyjmują do wiadomości, że w ostatnim roku cokolwiek się stało. A ci, którzy zdają sobie sprawę z powagi sytuacji związanej z kryzysem, zajmują się głównie udowadnianiem wszystkim naokoło, że jest źle, bo ich nie posłuchano. Ignorują fakt, że naprawdę coś się zmieniło. Otóż wiara w neoliberalizm jako porządek naturalny mocno się zachwiała. Ludzie zadają pytania: do jakiego stopnia rynek powinien być wolny? Co to znaczy „wolny”? Jaki jest właściwy stopień ingerencji państwa? Panuje raczej nastrój pod tytułem „poczekamy – zobaczymy”. W społeczeństwie zniknęła pewność siebie, tak niezbędna, by tworzyć i przeforsowywać nowe projekty i programy.
* Jerzy Szacki, profesor socjologii.
***
Wojciech Sadurski
Kryzys finansowy a liberalizm
Jestem – wstyd to przyznać – ekonomicznym ignorantem. Zatem raczej nie będę wypowiadał się na temat wpływu kryzysu finansowego na pojmowanie gospodarki przez liberałów. Być może poza zaznaczeniem swej intuicyjnej sympatii dla opinii ekonomistów takich jak Roman Frydman, który mówi, że kryzys wykazał – tym, którzy jeszcze o tym nie wiedzieli – absolutne fiasko neomonetaryzmu i paradygmatu opartego na homo oeconomicus. Zwrócił on też uwagę na te tematy, których tradycyjnie ekonomiści unikali i nie rozumieli – na przykład rolę intuicji, przypadku, irracjonalności psychologicznej itp. Ale powtarzam: jako ekonomiczny agnostyk nie będę się na ten temat wypowiadał (tym bardziej, że nie wiem, na ile moja intuicyjna sympatia dla teorii Frydmana jest podyktowana całkowicie nie-intuicyjną sympatią dla człowieka…)
Spośród pytań zadanych przez Kulturę Liberalną wyławiam więc to, które jest bliskie moim zainteresowaniom. Jako obserwator, a w dużej mierze też zwolennik i (na swoją skromną miarę) propagator liberalizmu politycznego i prawno-obyczajowego, zajmę się kwestią następującą: czy ostatni kryzys finansowy jakoś wpłynął na te dziedziny.
Wydaje mi się, że raczej nie. Istnieje zapewne jakaś teoria socjologiczna, mówiąca, że w czasach kryzysów gospodarczych – gdy trzeba zaciskać pasa, a przekonanie o stałym linearnym postępie i o tym, że z roku na rok może być tylko coraz lepiej, załamuje się – rosną akcje moralnego rygoryzmu, purytanizmu, surowości, bezwzględności i nietolerancji względem bliźnich. Czy taka teoria ma empiryczne podstawy – nie mam pojęcia, choć można spekulować, że jest intuicyjnie przekonująca. Ale są to tylko spekulacje.
Natomiast mniej spekulatywne są związki między kryzysem finansowym, z którego właśnie podobno wychodzimy, a ogólnym pojmowaniem roli państwa w regulacji rynków finansowych, a zapewne i szerzej – gospodarki. Symbolicznie kluczową jest tu kwestia zarobków czołowych menadżerów, zwłaszcza instytucji finansowych. W publicznej wyobraźni i w społecznym pojmowaniu sprawiedliwości społecznej (chociem liberał, to nie boję się tego słowa) obraz wielkich firm, zbankrutowanych i podtrzymywanych przy życiu dzięki potężnym subwencjom opłacanym przez podatników, których szefowie odchodzą z tych firm z wielomilionowymi (a często kilkusetmilionowymi) „pakietami”, jest po prostu nie do zaakceptowania.
Dla niektórych liberałów taka reakcja jest typowym przykładem populizmu. A cóż może być obrzydliwszego dla liberała niż populizm? Otóż wydaje mi się, że, jeśli liberałowie pójdą tym tropem, skażą się na jeszcze większą marginalizację niż ta, która obecnie jest ich udziałem.
Nie ma niczego uzasadnionego liberalnie, niczego specjalnie „wolnorynkowego” w tym, że system regulacji wielkich instytucji finansowych sprzyja podejmowaniu krótkoterminowego ryzyka przy niedocenianiu długofalowych konsekwencji (bo tzw. „bonusy” są uzależnione od krótkoterminowych rezultatów strategii finansowej). Nie ma również niczego liberalnego ani wolnorynkowego w tym, że pozytywne efekty ryzyka (gdy strategia się uda) są „internalizowane” przez małą grupę menadżerów, zaś koszty ryzyka są „eksternalizowane” na masę udziałowców firmy lub podatników. Nie ma wreszcie niczego liberalnego ani wolnorynkowego w tym, że wpływ udziałowców czy akcjonariuszy na wynagrodzenia szefów firm jest praktycznie żaden.
Kwestia wynagrodzeń kierowników (tzw. executive compensation) jest tylko szczytem góry lodowej w kwestii relacji między regulacją państwową a korporacjami. Jest to jednak szczyt szalenie ciekawy. Nie tylko dlatego, że rozpala masową wyobraźnię (obrazek szefa, który doprowadził firmę do ruiny, po czym odchodzi z niej z bajecznym wynagrodzeniem, nieźle nadaje się na długie dyskusje przy kolacji, niewymagające specjalnej wiedzy ekonomicznej). Także dlatego, że skupia się w nim jak w soczewce (by zmienić metaforę) cały splot dylematów dotyczących państwowych regulacji prywatnych firm. Pomysł, że liberał musi zaakceptować szkodliwy nonsens głoszący, że im mniej regulacji, tym lepiej (tak jakby istniał jakiś pierwotny stan wolnego rynku, w którym stosunki korporacyjne nie są zdeterminowane przez prawo pozytywne, np. przez prawo podatkowe, własności, umów, antymonopolistyczne itp.), jest obraźliwy dla inteligencji liberałów. I być może ostateczne zdyskredytowanie tego głupiego a szkodliwego konceptu będzie jednym z pozytywnych skutków obecnego kryzysu finansowego.
* Wojciech Sadurski, profesor nauk prawnych.
***
Bohdan Wyżnikiewicz
Wszyscy chcą iść do nieba, ale nikt nie chce umrzeć
Obecny kryzys finansowy uczynił z liberałów „wrogów ludu”, a z ich poglądów główną przyczynę recesji. Widać to szczególnie dobrze na niektórych polskich forach internetowych, gdzie ukuto nawet określenie „neolib”. Niektórzy porównują wręcz szkody, wyrządzone rzekomo przez neoliberalizm, z zapaścią, jaką spowodował w Polsce ustrój komunistyczny.
To przejaw kompletnego pomieszania z poplątaniem. Idealnie wolny rynek – marzenie liberałów – istnieje przecież głównie w teorii. Rzeczywiste systemy ekonomiczne zawsze stanowią kompromis pomiędzy całkowitą swobodą gospodarczą a regulacjami państwowymi. Zawierany jest on zwykle z uwagi na bezpieczeństwo, zdrowie i stabilność finansową społeczeństwa. Obecnie wiemy, że to właśnie owe regulacje okazały się w wielu krajach zawodne i to było przyczyną obserwowanego dziś w świecie kryzysu.
Świadomość tego nie jest powszechna ani w Polsce, ani na świecie. W dodatku w naszym kraju liberalizm jest bardzo słabo rozpoznany i najczęściej niezrozumiany. Funkcjonują liczne złe skojarzenia, produkowane przez polityków PiS (jak choćby przeciwstawianie „Polski solidarnej” „Polsce liberalnej”, kompletny absurd, bo w dłuższej perspektywie gospodarki zliberalizowane są bardziej solidarne niż te zsocjalizowane). Nie bez winy są tu również socjaldemokraci i wreszcie – niedouczeni dziennikarze. Weźmy choćby takie zjawisko jak prywatyzacja w Polsce. Wiadomo, że właściciele prywatni w większości wypadków zarządzają firmą lepiej niż państwowi. Prywatyzacja jest jednak niepopularna. Przede wszystkim dlatego, że przedstawia się ją jako grabież majątku narodowego. Poza tym gdy firmy są prywatyzowane, kończy się zwykle leniuchowanie w pracy, likwidowane są niepotrzebne etaty, a to nie podoba się wielu pracownikom. A zatem z prywatyzacją, która jest jednym z przejawów liberalizacji rynków, jest zupełnie jak w amerykańskiej piosence country: „wszyscy chcą iść do nieba, ale nikt nie chce umrzeć”.
Co z tym zrobić? Należałoby zapewne zacząć od edukacji ekonomicznej społeczeństw. Nie tylko w Polsce – choć u nas szczególnie, bo głęboko zakorzenione są resentymenty wobec poprzedniego ustroju – jest ona bardzo niska. Dlatego perspektywy dla liberalizmu na najbliższe lata są nie najlepsze. Najprawdopodobniej czeka nas okres zapobiegania kolejnym kryzysom przez odchodzenie od liberalnego podejścia w polityce gospodarczej. Już dziś mówi się o regulacjach ponadnarodowych. Obawiam się, że zaczną być wprowadzane – np. z inicjatywy G-20 przez system ONZ – ograniczenia w przepływach kapitału i większa kontrola sektora bankowego działającego na rynkach globalnych.
Warto się nad tym wszystkim zastanowić już dziś. W tej chwili trochę osiedliśmy na laurach, widząc, że w ostatnim kwartale mieliśmy dodatni PKB. Do tej pory mieliśmy po prostu sporo szczęścia. Powodów było kilka. Po pierwsze, byliśmy gospodarką, która rozkręciła się w swoim cyklu koniunkturalnym. W Polsce sprzed kryzysu bardzo silnie ujawniły się efekty konwergencji, czyli doganiania krajów stojących na wyższym poziomie pod względem produktu krajowego brutto. To procentuje do dziś. Po drugie, kryzys rozpoczął się od rynków finansowych i choć giełda w Polsce istotnie odczuła globalną bessę, na szczęście mieliśmy dobrze nakierowany i uregulowany rynek bankowy. Pomogły nam również inne czynniki, na przykład to, że nie weszliśmy do strefy euro (choć to rozwiązanie na krótką metę), czy to, że nie jesteśmy – jak Niemcy – uzależnieni od eksportu. Jednak dobra passa Polski nie musi trwać wiecznie. W tym kontekście musimy sobie uświadomić, że torpedowane pomysłów liberalnych może w przyszłości bardzo nam zaszkodzić.
* Bohdan Wyżnikiewicz, ekonomista i statystyk. Wiceprezes zarządu Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową.
* Autor fotografii: Rafał Kucharczuk.