Paweł Marczewski*
Indywidualizm – uszlachetnić czy odrzucić?
Na dzień przed IV Kongresem Obywatelskim, który odbywa się w Warszawie 17 października, “Rzeczpospolita” opublikowała artykuł Jana Szomburga Musimy uszlachetnić nasz indywidualizm. Po lekturze tekstu, mającego charakter swoistej deklaracji programowej, a także na podstawie tematów debat, jakie zaplanowano w ramach kongresu, dochodzę do wniosku, że polskie dyskusje podsumowujące dorobek dwudziestu lat transformacji zaczynają przypominać nieco spór, jaki zarysował się w latach osiemdziesiątych między amerykańskimi liberałami a komunitarianami. Choć zamiast wyrafinowanych argumentów filozoficznych stanowiska poparte są danymi gospodarczymi i konkretnym doświadczeniem ludzi, którzy z mniejszym lub większym trudem usiłują radzić sobie z innymi regułami społecznej gry po 1989 roku, to oś sporu rysuje się podobnie. Sprowadza się on do pytania, czy społeczeństwo powinno być rozumiane jako zbiór w pełni autonomicznych jednostek, wchodzących ze sobą w dobrowolne relacje, czy też zasadza się ono w fundamentalny sposób na samych relacjach, które dopiero w dalszej kolejności określają i budują poszczególne jednostki.
Z jednej strony wciąż słyszymy głosy, na przykład Roberta Gwiazdowskiego lub Leszka Balcerowicza, opowiadające się za modelem, zgodnie z którym motorem rozwoju jest zaradność jednostek dążących do samorealizacji, sukcesu, zysku. Z drugiej coraz bardziej słyszalny jest inny ton, przebijający również z artykułu Jana Szomburga – prawdziwy, a więc całościowy rozwój społeczeństwa nie potrzebuje napędu, lecz współdziałania. Jedynie podejmując razem trud budowy dobra wspólnego, zarówno w namacalnej postaci dobrej infrastruktury drogowej, jak i mniej uchwytnej – zaufania społecznego, możemy rozwijać całą Polskę, a nie jedynie wybrane grupy społeczne, miasta, regiony czy dziedziny gospodarki. A zatem wspólnota powinna być powiązana czymś więcej, niż zbieżnymi, lecz w gruncie rzeczy odrębnymi interesami poszczególnych jednostek, którym w danym momencie ze sobą po drodze. Nie wyłącznie prosta wzajemność, coś za coś, lecz działanie zbiorowe nakierowane na osiągnięcie długoterminowych celów może przynieść prawdziwą transformację – tym razem nie tylko ustroju, ale fundamentów całego społeczeństwa.
Choć zarówno hasło kongresu Razem wobec przyszłości, jak i podkreślanie przez jego pomysłodawcę konieczności budowania autentycznego “My” wprowadzają do dyskusji publicznej język, którego w niej tak bardzo brakowało, mój sceptycyzm budzi kilka pobrzmiewających w nim tonów. Chodzi o sprawę fundamentalną, to znaczy o powody, dla jakich podejmuje się konieczny wysiłek budowania wspólnoty.
W artykule na łamach “Rzeczpospolitej” czytamy: “Musimy uszlachetnić i uwspólnotowić nasz indywidualizm oraz zbudować funkcjonalne Razem”. Pojawia się pytanie, czy indywidualizm w ogóle można “uwspólnotowić”, czy nie jest on z samej definicji sprzeczny z celami wspólnotowymi. Jeśli zgodzić się z rozumieniem Tocqueville’a, który definiował go jako “uczucie spokojne i umiarkowane, które sprawia, że każdy obywatel izoluje się od zbiorowości i trzyma się na uboczu wraz ze swą rodziną i przyjaciółmi” (O demokracji w Ameryce, tłum. B. Janicka, M. Król), to wypada uznać, że indywidualizm jest do uszlachetnienia niemożliwy. Odrzucenie go nie oznacza oczywiście zaniku indywidualności i różnorodności. Wręcz przeciwnie, dopiero społeczeństwo homogeniczne wytwarza konieczność indywidualizmu, uczucia, które każe nam odcinać się od tłumu zamiast przeobrażać go w autentyczną wspólnotę, której członkowie są połączeni ze sobą grubymi splotami najrozmaitszych powiązań, a nie tylko interesów.
Druga wątpliwość dotyczy sformułowania “funkcjonalne Razem”. Nawet jeśli wspólnotowość będzie miała więcej wymiarów niż interes ekonomiczny, ale będzie rozumiana wyłącznie jako środek prowadzący do celów leżących poza nią samą, jak np. innowacyjność gospodarki, lepsza obrona precyzyjniej wyrażonego polskiego interesu na arenie międzynarodowej, nie będziemy mieli do czynienia z rzeczywistym Razem. To bowiem powinno być bezprzymiotnikowe. Wybitny kanadyjski filozof Charles Taylor pisząc o przyczynach, dla których warto budować i podtrzymywać wspólnoty, posłużył się metaforą entuzjasty muzyki. Oczywiście, że może on cieszyć się symfonią w zaciszu własnego salonu, korzystając z najnowocześniejszego sprzętu i wybierając najlepsze wykonania. Jednak uczestnictwo w koncercie symfonicznym wspólnie z innymi melomanami, nawet jeżeli sala nie ma najlepszej akustyki, a orkiestra nie jest w szczytowej formie, ma pewną wartość samoistną; rodzi uczucia, które w innych okolicznościach w ogóle by nie zaistniały. Idzie zatem o to, aby Polacy nauczyli się dostrzegać wartość we wspólnocie jako takiej. Dopiero odczuwając satysfakcję ze wspólnego słuchania można pomyśleć o ulepszeniu akustyki sali lub podniesieniu kwalifikacji muzyków.
*Paweł Marczewski – historyk idei, socjolog. Doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji “Przeglądu Politycznego” i zespołu “Kultury Liberalnej”.