Katarzyna Kazimierowska

Związki są przereklamowane

Śpiewając tango, (500) dni miłości,  Mamut i Girlfriend experience to cztery filmy opowiadające w różny sposób i w różnej stylistyce o miłości oraz magii bycia w związku. Jednak po tym, co widziałam, może lepiej pozostać singlem.

W kolejności oglądania:

„Śpiewając tango” ( The Tango Singer) to film najbardziej poetycki z tej czwórki. W prosty sposób opowiada jak bardzo uczucia wpływają na nas, na naszą percepcję rzeczywistości i życiowe decyzje. Oto Helena, utalentowana śpiewaczka tango w przeciągu kilku dni zostaje porzucona przez ukochanego i jednocześnie otrzymuje wyjątkową propozycję występów w prestiżowym teatrze. Jak pogodzić rozpaczliwy ból serca z zawodowym wyzwaniem? Jak śpiewać o miłości gdy samo wspomnienie o niej rozdziera duszę? Film pokazuje intymny rytuał przejścia: od pochłaniającej ciało i umysł destrukcyjnej rozpaczy, po próby emocjonalnego podniesienia się, które kończą się upadkiem, odrzucenie rzeczywistości, okrutny sceptycyzm i wreszcie ukojenie. W tej historii nie ma jednego fałszywego dźwięku, a w bólu bohaterki odnajdujemy nasze własne cierpienia – te przeszłe i te obecne. I choć historia ta pokazuje, że po każdej miłosnej tragedii jesteśmy w stanie się podnieść i stajemy się silniejsi, a każda zmiana musi być zmianą na lepsze, i że życie jest jak tango, każe nam upadać i podnosić się, a ukojenie choć chwilowe, jednak przychodzi, to blizny na sercu pozostaną na zawsze. Pytanie, czy każda miłość jest ich warta?

Z kolei w (500) dni miłości, [(500) Days of Summer], mamy wesołą komedię obyczajową pokazującą perypetie miłosne pewnej pary. To kino lekkie i przyjemne, z dobrymi dialogami i bardzo prostą puentą: nie każda miłość, którą spotykamy na swojej drodze, będzie tą ostatnią, tą „do grobowej deski”. Te banalne prawdy o tym, że nawet jeśli jest wola i ochota to czasami tzw. timing niekoniecznie sprzyja, a oczekiwania i potrzeby dwojga ludzi mogą nieświadomie rozminąć się i w efekcie doprowadzić do katastrofy. Jednak prawda, z jaką można wyjść z sali po seansie, jest jedna: nie wyszło nam, ale warto pamiętać czego nauczyliśmy się dzięki temu związkowi, bo im bardziej bezrefleksyjni będziemy w miłości tym mniej jej w nas zostanie i możemy nie dostrzec, gdy ślepy los ponownie się do nas uśmiechnie. I jeszcze jedno: ten film przypomina o prostej prawdzie: życie nie ma sensu, sens sami musimy mu nadać, nikt za nas tego nie zrobi. Podobnie z miłością: to my musimy dać jej szansę, a nie ona nam.

Optymistycznego akcentu zabrakło w wysmakowanym filmie „Mamut” Lucasa Moodyssona. Opowieść w punkcie wyjścia bardzo przypomina Babel Alejandro Inarritu, zresztą w obu obrazach zagrał Gael Garcia Bernal. „Mamut” skupia się na kilku wątkach: mamy tu dobrze sytuowaną nowojorską rodzinę, w której zapracowane małżeństwo powierza opiekę nad swoją córeczką filipińskiej niani – Glorii. Z kolei dzieci Glorii pozostawione w ojczyźnie, cierpią z tęsknoty za matką. Sam reżyser mówi, że chciał zrobić film o tych, którzy sprzątają w naszych domach, zajmują się naszymi dziećmi i dzięki swojej pracy zapewniają pozorny spokój w naszych sercach. Ale mamy tu też studium związków między najbliższymi sobie ludźmi. Czy to dzisiejsze tempo życia, któremu pozwalamy by nami rządziło, sprawia że brakuje nam czasu na bliskość z ukochaną osobą, czy różnorodność atrakcyjnych bodźców dookoła pozwala na bycie hedonistą skupionym na sobie? Dlaczego ranimy tych, których kochamy? Co jest najważniejsze? Mamut stawia przed nami pytania, na które jego bohaterowie nie znajdują odpowiedzi. Inaczej niż w Babel, gdzie punkt kulminacyjny ma miejsce praktycznie na początku filmu, w „Mamucie” napięcie jest rozłożone równomiernie, by uderzyć i nieprzyjemnie zaskoczyć pod koniec. Tragedia staje się udziałem wszystkich bohaterów, ale reżyser nie pokazuje w pełni jej konsekwencji. Jeśli odmieni ona czyjeś życie, to na pewno nie na lepsze. W miłości najgorsze jest to, że pozwala nam na bycie bezkarnie okrutnym.

Kropka nad „i” to najnowszy obraz Stevena Soderbergha – Girlfriend expercience. Kręcony niczym paradokument odkrywa przed nami świat luksusowych kobiet do towarzystwa. Główna bohaterka (grana przez aktorkę filmów porno, Sashę Grey) oferuje swoim klientom przyjemność spędzenia czasu niczym z własną dziewczyną, a seks jest tylko dodatkiem do całej atrakcyjnej otoczki. Christine ma chłopaka, któremu nie przeszkadza jej zawód do czasu gdy dziewczyna postanawia spędzić weekend z klientem, czując intuicyjnie, że ta znajomość może oznaczać coś więcej – prawdziwe uczucie. Oczami dziewczyny poznajemy świat męskiej elity finansowej, której jedynym problemem jest brak zwykłego zainteresowania drugiego człowieka, jego namiastkę – za grube pieniądze – może ofiarować właśnie Christine. Historia jest dla mnie metaforą bajki o dzisiejszym świecie, gdzie związki między dwojgiem ludzi coraz bardziej przypominają korzystne układy, opłacalne kontrakty, a miłość jest banałem, o którym się nie mówi. Co drugi dialog w tym filmie omawia kwestie związane z kryzysem ekonomicznym w Ameryce i na świecie, tak jakby o niczym innym nie było warto rozmawiać. To smutna konstatacja Soderbergha, reżysera, który 20 lat temu nakręcił Sex , kłamstwa i kasety video, pokazując obolałych ludzi w centrum kryzysu emocjonalnego. Dziś po emocjach nie pozostał nawet ślad.

* Katarzyna Kazimierowska, sekretarz kwartalnika „Res Publica Nowa”, współpracownik działu kultura „Dziennika”.