Drugim pod względem popularności dziełem Barbera jest jego „Koncert skrzypcowy” z 1940 roku. Zaczyna się trochę jak utwór kameralny – gra zaledwie kilka instrumentów. Otwierająca melodia jest tak piękna, że trudno uwierzyć, iż rok powstania kompozycji zaczyna się cyframi 1 i 9. Następnie pojawia się już cała orkiestra i utwór przechodzi przez rozmaite odcienie sentymentalności. Nie brakuje wprawdzie fragmentów bardziej eksperymentalnych, ale nie psują one lirycznego nastroju.

Jednym z bardziej ambitnych przedsięwzięć Barbera jest I Symfonia, zwana też „Symfonią w jednym fragmencie” (1936). Kompozytor wzorował się na VII Symfonii Sibeliusa, w której nie ma przerw między poszczególnymi częściami. Idealna propozycja dla osób, które szukają czegoś „ładnego, mądrego i żebym nie zasnął”. Na CD utwór i tak zwykle dzielony jest na cztery ścieżki. Jest to niezgodne z intencją autora, ale pomaga zorientować się w strukturze symfonii roztargnionemu, XXI-wiecznemu słuchaczowi.

Samuel Barber pisał też niezłe pieśni i opery. Sam zresztą był dość dobrym barytonem – zachowało się nawet ciekawe nagranie, na którym wykonuje własną pieśń „Dover Beach”. Najbardziej uznanym utworem wokalnym Barbera jest napisana w 1947 roku piętnastominutowa pieśń na sopran i orkiestrę „Knoxville: Summer of 1915”. Tekst autorstwa Jamesa Agee to wspomnienie dzieciństwa, a konkretnie jednego letniego wieczoru. Powinno być sielankowo, ale dzięki przejmującym melodiom wychodzi coś niesamowicie smutnego. Podczas słuchania „Knoxville” umysł wypełnia jedna myśl: przemijanie, przemijanie, przemijanie…

„Adagio for Strings” nie było, jak widać, jedynym ważnym osiągnięciem Barbera. Za życia zarzucano mu anachronizm, ale po latach muzyka Amerykanina broni się całkiem nieźle. I brzmi, mimo swojej melodyjności, zupełnie dwudziestowiecznie.