Piotr Śmiałowski

Kino jest dziś głównie rozrywką

Wydaje się, że czasy, w których kino mogło mocno oddziaływać na świadomość kulturową i historyczną widza – już minęły. W ogóle nie przeceniałbym roli kina w tej kwestii. Ani świat tak bardzo nie interesuje się kinem, ani kino nie ma takiej siły, żeby diametralnie zmieniać tych, którzy je oglądają. Myślę, że może co najwyżej zwrócić na coś uwagę, sprawić, by kto się nad czymś zastanowił. A to już bardzo dużo.

Powiedzmy od razu: ani film „Popiełuszko” ani „Generał Nil” nie są filmami o wielkiej randze artystycznej. Oczekiwano ich w kinach przede wszystkim jako filmów edukacyjnych i taką rolę spełniły. Wśród nastoletnich widzów zdarzały się przecież odzywki w stylu (autentyk!): „A myślałam, że jednak mu się uda. Nie wiedziałam, że to prawdziwa historia”. To o księdzu Popiełuszce. Myślę, że obawa twórców czy bohaterowie tacy, jak generał Fieldorf i ksiądz Popiełuszko mogą być dla współczesnego widza w jakiś sposób rozpoznawalni, była w przypadku powstawania obu tych projektów czymś determinującym. Można było odnieść wrażenie, że promocja tych filmów nie była oparta na tym, by przekonać do ich obejrzenia, lecz by uświadomić, że byli kiedyś tacy ludzie, którzy oddali życie w pewnej sprawie.

Ale tu ujawniła się inna słabość polskiego kina: nie udało się opowiedzieć o bohaterach bez skazy w taki sposób, by ich niezłomność stała się atutem fabuły. Niemały wpływ miał na to sposób, w jaki ukazano ówczesne realia. PRL został w obu filmach ujęty powierzchownie. Tak, że każdy kto ma o tamtej epoce jakieś pojęcie, w wielu scenach ma chęć zaprotestować: „ale przecież to nie takie proste”, mając na myśli co najmniej kilka ewentualności, które każdą przedstawionych minisytuacji komplikują lub raczej – niuansują.

I właśnie z gry niunasów zrodził się sukces innego z filmów – „Rewersu” Borysa Lankosza. Istnieją filmy, o których można powiedzieć, że są bardzo inteligentnie zrobione. Zarzucenie „Rewersowi”, że w jakikolwiek sposób czerpie z telenoweli jest skrajnym nieporozumieniem. Telenowela uprasza, jest przewidywalna, tymczasem film Lankosza czerpie swoją – jeśli można w tym przypadku tak to ująć – atrakcyjność z uchwycenia całego skomplikowania codziennego życia w tamtych czasach. Stalinizm jest tu wszędzie, ale ma różne odcienie, stopnie natężenia. Czujne obserwowanie klatki schodowej przez wizjer mieszkania, ściszone rozmowy z kuchni, smutni panowie w kapeluszach pojawiający się w wydawnictwie, w którym pracuje główna bohaterka. Ktoś mógłby powiedzieć, że to wszystko już w kinie było. Ale „Rewers” – jak podpowiada sam tytuł – skupia się na czymś, co nie od razu jest widoczne, trzeba najpierw znać i przebić się przez awers, by ta druga strona medalu – jakże inna i o ile więcej mówiąca o stalinizmie – dawała satysfakcję w rozpoznawaniu jej na ekranie. W efekcie film Lankosza mówiąc nie mniej o tamtej epoce niż poprzednie filmy, wywołuje inną, bogatszą reakcję. Widz może mieć wrażenie, że dotarł do mało popularnej prawdy o początku lat 50. – że także wtedy były rzeczy, z których chciało się śmiać.

Trudno natomiast zgodzić się, by do jednego worka „Filmy o PRL-u” wrzucać „Dom zły” Wojciecha Smarzowskiego. Zgoda – i czas akcji, i PGR-y, i milicja – to wszystko buduje historyczny kontekst, ale odczytanie „Domu złego” jako filmu o PRL-u mocno zubaża film. PRL jest tu tylko dokładnie nakreślonym tłem. Ale film Smarzowskiego mógłby rozegrać się współcześnie. Nie ma już PGR-ów ani milicji, lecz tacy ludzie jak Dziabas, którego gra Marian Dziędziel, żyją gdzieś w Polsce i dziś, uwikłani w różne zależności, chcący wyrwać jak najwięcej dla siebie. Siła filmu Smarzowskiego polega głównie na tym, że pokazując konkretnego bohatera, który ulega pokusie wzbogacenia się, pokazuje w istocie, że człowiek jest zdolny praktycznie do wszystkiego. Smarzowski z charakterystyczną dla siebie bezwzględnością nie zostawia prawie żadnej nadziei.

Premiery tych wszystkich filmów w jednym roku nie są chyba jednak całkowitym przypadkiem. Niektóre ze zrealizowanych scenariuszy od lat czekały na realizację, a to, że akurat teraz dano im zielone światło, świadczy o pewnej taktyce samych producentów, którzy korzystają po prostu z powracającego zainteresowania PRL-em. Ale chociaż o PRL dyskutuje się dużo, to filmy o PRL-u nie są i pewnie nie będą istotnym elementem tej dyskusji. I to chyba dobrze. Szkoda byłoby utkanego cienką nicią „Rewersu” na spory, w których padają ostro ciosane argumenty. Ci, którzy poszli do kina spojrzą być może nieco inaczej na PRL, ale przede wszystkim mieli dwie godziny rozrywki. Bo kino jest dziś jednak głównie rozrywką.

* Piotr Śmiałowski, krytyk filmowy. Autor książki „Tadeusz Janczar. Zawód: aktor”.