Rok Chopinowski zacząłem od czyszczenia ucha. W mieście się ono nie udaje, trzeba więc było zaszyć się w głuszy. Na północnym wschodzie Polski jest takie miejsce, gdzie puszcza spotyka się z rzeką w mroźnie bezdźwięcznym zachwycie nad własnym zimowym bezruchem. Gdy nocą umilknie wiatr, a ptaki kornie stulą dzioby, na bezchmurnym niebie migotliwe gwiazdy zdają się szumieć odwieczną pieśń Wszechświata. I nie słychać nic.

Ciszy jednak nie ma. Powoli uświadamiam sobie, że nie jest ona możliwa, dopóki serce pompuje krew, nozdrza wciągają powietrze, a gardło przełyka ślinę. Cisza oznacza koniec, którego człowiek nie usłyszy.

Myśl o nim budzi na nowo pragnienie muzyki.

Rok Chopinowski zaczynam spazmatycznie, od zdarcia nieznośnie głośnej folii z nowego, czarnego albumu:

Fryderyk Chopin „Pieśni”
Aleksandra Kurzak sopran
Mariusz Kwiecień baryton
Nelson Goerner – Pleyel 1848

Oto mój początek 2010. Znakomity.