Łukasz Biskupski
Łódź – okruch pamięci
Odświeżyć swój związek z miastem, doświadczyć jego przestrzeni w sposób nieużytkowy, nie jako konieczny koszt ponoszony w drodze do celu, lecz cel sam w sobie. Iść tak, żeby nigdzie nie dojść, a może – jeśli ma się szczęście – zabłądzić.
Z tym, że w Łodzi – mieście prostym i zarazem tajemniczym jak procent składany – prędzej czy później zawsze trafia się na tę samą trasę. Już Tuwim zauważył, że jedyna możliwość to „Sto razy tam i sto z powrotem / Pomiędzy Krótką i Nawrotem”. Moja zwyczajowa trasa przesunięta jest nieco na północ – od Jaracza do Tuwima, a używając nazwy obowiązującej, kiedy mieszkał tu poeta, od Cegielnianej do Przejazdu. Dokładnie dwa numery za skrzyżowaniem – jeśli trzymać się buchalteryjnej precyzji – do kawiarni przy Piotrkowskiej 102, jednego z ostatnich, moim zdaniem, bastionów kultury miejskiej, wysepki burżuazyjnej przestrzeni publicznej w morzu hałaśliwych punktów z kebabem i drewnianych twierdz, w których latem serwuje się piwo na metry.
Nic nie pozostało z dawnego splendoru ulicy. Na wieży domu konfekcyjnego Emila Schmechela od dawna nie migają już setki żarówek reklamujących sąsiedni kinematograf „Odeon”, a przed przeciwległym kinoteatrem „Casino” nie stoi już szwajcar w liberii. Idę zatem zwyczajowo Piotrkowską i nagle – zaskoczenie. Odkrycie na tym wielokrotnie przemierzanym odcinku. W którejś z tysiąca i jednej łódzkich bram, na końcu kamiennej studni oficyn, kątem oka dostrzegłem szczegół, którego nigdy wcześniej nie zauważałem – olbrzymi zdziczały ogród. Wszyscy urbaniści podkreślają, że Łódź jest miastem za dużych kwartałów. Dopiero na zdjęciach lotniczych widać, jak olbrzymie i wspaniałe przestrzenie kryją się na tyłach kamienic. Tu, na końcu długiego podwórka, zamiast szarej cery budynku – ściana zieleni. Park, a raczej nieprzenikniony gąszcz, odgrodzony żelaznym płotem. Najpewniej to jakaś zapomniana odnoga jednego z zupełnie dziś zdziczałych ogrodów pobliskich willi, zbudowanych pod koniec XIX wieku przez Ludwika Meyera na jego ekskluzywnej, prywatnej ulicy, pierwszej w Łodzi z oświetleniem elektrycznym. Impulsem do jej wybudowania była plotka o przeniesieniu stolicy guberni z prowincjonalnego Piotrkowa Trybunalskiego do półmilionowej Łodzi. Meyer sądził, że wybuduje domy, które staną się siedzibą carskich władz. Awans miasta nigdy nie nastąpił – do upadku Cesarstwa z każdą poważniejszą sprawą łódzcy przedsiębiorcy musieli jeździć do tej, zmurszałej niczym szlachecki dwór, dawnej siedziby Trybunału Koronnego. Wytworne ogrody i domy w Pasażu Meyera jednak pozostały. Zajmowali je między innymi prezydent miasta Władysław Pieńkowski, słynny łódzki fotograf Bronisław Wilkoszewski i adwokat Henryk Elzenberg, radca prawny w zakładach Scheiblera.
Dostrzeżony przeze mnie ogród, nakryty w dezabilu i od tyłu, intryguje jedynie prześwietną przeszłością i zupełnym niedopasowaniem do otaczających go gór szarych kamieni. Dziś pozbawiony swojej funkcji, znaczenia, sensu. Wracając Piotrkowską, mijam u wlotu do dawnego Pasażu słynną na przełomie ubiegłych wieków cukiernię Roszkowskiego. Pomieszczenia jeszcze do niedawna zajmowane przez operatora telefonii komórkowej, są znowu do wynajęcia. Dyskretnie odwracam wzrok.
* * *
Nikt chyba nie zaprzeczy, że w Łodzi mieszka się trudno i wielu aspektach daleko jej do kształtu, jakiego powinniśmy oczekiwać od europejskiego miasta o takim rozmiarze. Wielu, nie mogąc znieść niskiego standardu przestrzeni miejskiej lub nie widząc dla siebie perspektyw, wyjeżdża. Niewielu zaś przybywa skuszonych obietnicami rozwoju. A to właśnie siła przyciągania jest jedną z podstawowych cech metropolii, którą Łódź była w XIX wieku. Tożsamość Łodzi stanowi kategorię niejasną, negatywnie naznaczoną przez stereotypy miasta brudnego, zdegradowanego, robotniczo-kobiecego. Cezura w postaci II wojny światowej nie tylko symbolicznie odgrodziła przeszłość, ale również wymieniła mieszkańców Łodzi na innych (chociaż nie pamięta się o tym tak dobrze, jak o wymianie mieszkańców Warszawy czy Wrocławia). To, w połączeniu z rozpowszechnianym później, zabarwionym ideologicznie obrazem przeszłości i teraźniejszości, spowodowało wymazanie wielu aspektów łódzkości.
Dziś Łódź wydaje się jednak przede wszystkim miastem bez pamięci. Jego mieszkańcy zdają się poruszać wśród gruzowisk fabryk i cuchnących bram śródmieścia niczym barbarzyńcy po pozostałościach rzymskich budowli. Bez zrozumienia i bez przywiązania. Nie mieszkają, lecz pomieszkują – z zamkniętymi oczami i zaciśniętym nosem przemykają między budynkami, potykając się o wyszczerbione chodniki. Na szczęście w mieście są też pasjonaci, którzy z niezwykłym uporem manifestują swoje przywiązanie do Łodzi. Przepracowawszy „łódzki kompleks” spowodowany degradacją i marginalizacją, badają historię miasta i jego przestrzeni, od wielkich fabryk po włazy kanalizacyjne. Jak wskazują filozofowie zajmujący się tematem przestrzeni, warunkiem przywiązania się do jakiegoś miejsca jest zrozumienie. Aby przemienić wyzutą ze znaczeń pustkę w oswojone miejsce, musimy nadać mu sens. Sens jest warunkiem oswojenia i zadomowienia. Każdy materialny ślad przeszłości jest ważny, bo stanowi nośnik pamięci i tożsamości. Niestety, na naszych oczach ciało miasta zmienia się w okruch pamięci. Nadal nie jest pewne, czy marzenie o sensie nie legnie w gruzach, które posłużą za fundamenty dla budki z kebabem.
* Łukasz Biskupski, doktorant kulturoznawstwa, kurator Festiwalu Działań Miejskich Miastograf.
„Kultura Liberalna” nr 54 (4/2010) z 26 stycznia 2010 r.