Piotr Kieżun
Ў jak Białoruś
Ostatni raz byłem w Mińsku mając dziewięć lat. U nas fetowano wówczas zwycięstwo „Solidarności” w pierwszych częściowo wolnych wyborach do parlamentu. Białoruś nadal pozostawała jedną z szesnastu radzieckich republik. Ze wspomnień pozostały dwa. Plastikowy aparat fotograficzny „Smiena”, który kupiłem za pieniądze z komunii, oraz sylwetki monumentalnych budynków przy głównym prospekcie. Wydawały mi się wówczas niewyobrażalnie wielkie i odległe. Może dlatego, że obserwowałem je zza szyb starej Łady, którą woził nas po Mińsku wujek Edek, a może po prostu w porównaniu z kameralnym, Wilnem, gdzie mieszkaliśmy podczas naszej wycieczki do ZSRR, socrealistyczny Mińsk nabierał w moich oczach monstrualnych rozmiarów.
Kiedy niedawno znów odwiedziłem to miasto, domyśliłem się, skąd brało się dziecięce wrażenie gigantyzmu. Nie z powodu wielkości budynków, które widziane oczyma dorosłego nabrały bardziej realnych kształtów i nieco zmalały. Rzecz polegała na relacji pomiędzy budynkami a całą resztą. Architektura w stylu nieco bardziej finezyjnego, klasycystycznego MDM-u była wówczas w Mińsku zupełnie naga. W dosłownym tego słowa znaczeniu. To, co nadaje miastu znamiona życia, a więc światła, kolorowe neony reklam, krzykliwe wystawy i szyldy, tłumy wielobarwnych przechodniów, było w dużym stopniu nieobecne lub pojawiało się nieśmiało w szarym sowieckim wydaniu. Na placach i wzdłuż szerokich ulic w centrum Mińska socrealistyczne budynki stały rzędami niczym ciężka piechota. Wielkie i milczące.
Czy dziś coś się zmieniło? Przechadzając się głównym prospektem Niezależnosti, mijamy te same monumentalne gmachy. Mińsk jest miastem czystym i zadbanym, więc wszystkie są odnowione, a większość posiada iluminację. Wystawy sklepów, kiedyś bardzo ubogie, zapraszają przechodniów do środka. Jeszcze w latach 90. – jak wspomina znajomy – nie było wiadomo, dokąd prowadzą sklepowe drzwi. Dziewiarski, obuwniczy, spożywczy? Wszystko wyglądało podobnie. Teraz nie ma szans na pomyłkę. Przy Pałacu Republiki, olbrzymim centrum koncertowym, lodowisko pełne mińszczan. Nad nim mrugający infoscreen. Podobny na wielkim placu Kołasa. Tu i ówdzie świecą szyldy znanych marek.
A jednak nie sposób nie zauważyć, że Mińsk w dużym stopniu pozostał sowiecki. To, co u nas demontowało się pospiesznie lub wstydliwie zakrywało, jak inskrypcja na Pałacu Kultury i Nauki z imieniem generalissimusa, w Mińsku jest wypolerowane i nadal dumnie głosi chwałę – tym razem białoruskiego – narodu. Wszystkie sowieckie pomniki stoją wciąż na swoim miejscu, łącznie z popiersiem Dzierżyńskiego. „Ulica Lenina” to jedna z nazw przystanku autobusowego. Ja sam mieszkałem niedaleko Marksa. Nad dachami pędzących prospektem samochodów dyndają świąteczne, a może po prostu przytwierdzone na stałe ozdoby: czerwone pięcioramienne gwiazdy na przemian z Matką Boską, która widnieje w herbie miasta. Sierpy i młoty można znaleźć wszędzie, łącznie z metalowymi, kutymi balustradami domów handlowych.
Jeśli mowa o sowieckim charakterze Mińska, nie chodzi tu tylko o sztafaż w postaci znanych symboli. Przy dobrej woli nawet zwieńczenie pomnika Pabiedy w kształcie złotego wieńca ze wszystkimi niezbędnymi atrybutami można wziąć za monstrancję (znajomy zarzekał się, że naprawdę zdarzyło się to polskiej zakonnicy). Chodzi raczej o wciąż obecną w Mińsku dysproporcję pomiędzy socrealistycznym założeniem urbanistycznym a żywą, ludzką tkanką miasta. Architektura nadal wydaje się zbyt wielka i zbyt groźna. W mroźny poranek mińskie gmachy wyglądają jak osamotnione budowle z obrazów Georgia de Chirico. Z tą różnicą, że zamiast napełniać umysł metafizyczną melancholią Południa, przytłaczają ideologiczną zgrzebnością. Miejscami niedzielny wycieczkowicz, którym byłem, mógł odnieść wrażenie, że czas w stolicy Białorusi zatrzymał się w latach 80.
Ale Mińsk, jak każde miasto, kryje w sobie również niespodzianki. Idąc prospektem Niezależnosti w stronę placu Kołasa, wystarczy skręcić w lewo i wejść na niewielkie podwórko, by natrafić na średnich rozmiarów budyneczek galerii „Ў”. W środku ekspozycja współczesnej sztuki, mała księgarnia z białoruską literaturą i klubokawiarnia. W księgarni odbywa się spotkanie ze znanym muzykiem, który właśnie promuje książkę. Młode twarze, dużo studentów w kolorowych, modnych strojach, przejęte miny. Nowoczesny wystrój mocno kontrastuje z mijanymi przed chwilą gmachami. Prospekt jest wyraźne radziecki, galeria – białoruska. W końcu nazwa zobowiązuje. „Ў” to litera, która występuje tylko w tym języku.
Ola, która zaprosiła mnie do galerii, opowiada o najbliższych planach. Przedsięwzięcie jest wyjątkowe, bo galeria jest jednym z niewielu, jeśli nie jedynym miejscem, w którym ludzie próbują się utrzymać ze sprzedaży współczesnej sztuki. Teraz na ścianach wiszą fotografie białoruskiego artysty, niedługo przyjedzie ekspozycja ze Szwecji. Rozglądam się dookoła i studiuję wielkie odbitki. Wszystko jest tu nowe i świeże. W przenośni i dosłownie. Galerię otworzono w październiku zeszłego roku. Ściany jeszcze pachną farbą.
Choć pomieszczenia nie są za duże, czuję, jakby było tu więcej przestrzeni niż na zewnątrz. Być może dlatego, że ludziom związanym z tym miejscem nie po drodze z obecną władzą, która Białoruś trzyma w stanie hibernacji. Mają wyraźne polityczne poglądy, ale oprócz polityki, a może przede wszystkim, próbują po prostu uprawiać kulturę. „Czy nie przeszkadzają wam? Spodziewacie się jakichś trudności?” – pytam. Ola kręci głową. „Na razie nie, ale niedługo idą wybory”.
Wychodząc, zaglądam do sklepiku prowadzonego przy galerii. Jest pełen pomysłowego rękodzieła. Wybieram kolczyki łączące w sobie białoruską tradycję z nowoczesnością. Dla żony. Mam również chrapkę na intrygujący budzik w kształcie kilku lasek dynamitu. Niestety nie wystarcza pieniędzy. Szkoda. Jako pamiątka zastąpiłby starą, niedziałającą już „Smienę”.
* Piotr Kieżun, członek redakcji „Kultury Liberalnej”, doktorant w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW.
„Kultura Liberalna” nr 58 (8/2010) z 23 lutego 2010 r.