Szanowni Państwo, pół wieku temu zginął Albert Camus. W tym roku francuskie dzienniki „Le Figaro” i „Le Monde” wydały poświęcone mu dodatki. Zygmunt Bauman snuł cenne rozważania na swoim blogu. A jednak rocznica śmierci pisarza przeszła w Polsce niemal niezauważona. Czy aż tak w naszych oczach zwietrzała twórczość filozofa buntu i absurdu?
Słynny egzystencjalista urodził się w 1913 roku w zajmowanej przez Francuzów Algierii, zaś zginął tragicznie w wypadku samochodowym w 1960 roku w drodze do Paryża. Napisał „Obcego”, „Mit Syzyfa” i „Dżumę”. W 1957 roku został uhonorowany literacką Nagrodą Nobla. Tyle o Camusie wie przeciętny czytelnik.
Statyczny obraz klasyka przesłania namiętny spór z J.- P. Sartre’em, intelektualną samotność czy „przekleństwo Nobla”… Camus to postać frapująca, ale czy filozofia, jaką proponował, może być dla współczesnego odbiorcy w ogóle aktualna? Czy można w niej znaleźć coś więcej niż jedynie niezgodę na nonsens życia?
Na te pytania odpowiadają: Maciej Nowicki – szef Magazynu Idei „Europa”, Jan Kortas – profesor Filologii Romańskiej Uniwersytetu Gdańskiego i tłumacz biografii Camusa oraz członkowie redakcji „Kultury Liberalnej” – Marta Bucholc i Łukasz Kowalczyk. Do Tematu Tygodnia nawiązuje komiks „Camus… na ludzką miarę”. W tym tygodniu polecamy także szczególnie wywiad z profesorem Piotrem Winczorkiem.
Zapraszamy do lektury oraz komentowania!
Redakcja
Maciej Nowicki
Banita ulubieńcem tłumów
Krótkie życie Alberta Camus upływało pod znakiem nieustającej rywalizacji z Jeanem Paulem Sartre’em, która – mimo że od śmierci obu pisarzy minęło już kilkadziesiąt lat – trwa do dnia dzisiejszego. Za ich życia wynik starć pozostawał niezmienny i łatwy do przewidzenia – Camus zawsze ponosił klęskę. Pół wieku później role się odwróciły. „Obcy” to dziś najczęściej czytana książka we Francji, a sam Camus został wybrany przez swoich rodaków najwybitniejszym pisarzem wszechczasów, zdobywając ośmiokrotnie więcej głosów niż jego największy rywal.
Nawet u szczytu powodzenia Albert Camus nie zyskał sobie tak bezdyskusyjnego autorytetu, jakim cieszył się Sartre. Odważny i bezkompromisowy w swoich poglądach, zdolny do obrony własnego zdania nawet kosztem zmasowanej krytyki wszystkich stron sporu, w jaki się angażował (tak było w wypadku konfliktu francusko-algierskiego), Camus był równocześnie niezmiennie niepewny siebie. Pragnął akceptacji ze strony środowiska paryskich intelektualistów, choć wiedział, że z racji swojego prowincjonalnego pochodzenia oraz przyjmowanych postaw nie otrzyma niczego poza przychylną tolerancją, która w każdej chwili może mu zostać odebrana. Wydanie kolejnych książek napawało go lękiem przed nieprzychylną recenzją Sartre’a lub kogoś z jego otoczenia. Samemu Satre’owi było to obojętne – po pierwsze uważał Camusa za kiepskiego filozofa, po drugie – i tak nie przejmował się niczyim zdaniem poza swoim własnym. W końcu jednak wymierzył cios. Gdy w 1951 roku Camus ukończył „Człowieka zbuntowanego”, gdzie opisał sowiecki komunizm jako największe zagrożenie dla świata, Sartre i jego środowisko uznali za niedopuszczalny akt zdrady, a pisarz stał się w wielu paryskich kręgach persona non grata. Jeszcze w 1957 roku, gdy na dwa lata przed śmiercią został najmłodszym do tej pory laureatem nagrody Nobla, szef dziennika „Le Monde” skomentował ten wybór następującymi słowami: „W Sztokholmie Camus będzie mówił same głupoty”.
Rzeczywiście zdarzało mu się mówić rzeczy głupie, a co gorsza nieprzemyślane. Tuż przed wybuchem wojny wierzył jeszcze, że apetyt Hitlera może zostać zaspokojony drogami pokojowymi, a kiedy do wojny już doszło, z całym przekonaniem oczekiwał momentu, gdy Związek Radziecki ruszy na pomoc… Polsce. Bywał naiwny, dlatego przyczyn jego niezwykłej popularności z pewnością nie należy szukać w nieomylności autora.
Nigdy nie był wielkim wizjonerem, nie potrafił przewidzieć biegu wydarzeń – jego siła polega na czymś innym. Doskonale obserwował otaczającą rzeczywistość (znaczną część swego życia przepracował jako dziennikarz, a spore fragmenty „Obcego” to napisane na nowo jego reportaże sądowe), a ponadto, mimo pewnej szorstkości charakteru czy wręcz wyniosłości, nie potrafił odwrócić wzroku od cierpienia innych. Umiał także uznać swoją omylność i gdy zauważył, że popełnił błąd, robił wszystko, by go naprawić. Bywał naiwny, ale przy tym był także uczciwy. Nie wahał się ani chwili, by zerwać z komunistami, gdy tylko doszedł do przekonania, że bardziej od losu biedoty interesuje ich światowa rewolucja. „Nigdy nie zgodzę się, by pomiędzy życiem a człowiekiem umieścić tom »Kapitału«”, powiedział wówczas. I chociaż do końca swych dni uważał się za lewicowca, w tamtych czasach nie miał sobie równych – wyjąwszy Orwella – w wydobywaniu morderczej grozy zawartej w komunistycznej ideologii. „Człowieka zbuntowanego” wszyscy znają, zatem przywołam epizod opisany w „Carnets”. W roku 1946 spotkał swego dawnego towarzysza z ruchu oporu, który oświadczył mu, że jest marksistą. Camus odpowiedział: „Oto rzeczywisty problem. Cokolwiek się stanie, zawsze będę pana bronił przed karabinami plutonu egzekucyjnego. Pan natomiast będzie musiał zgodzić się na to, by mnie rozstrzelano”. Dlaczego jednak Anglik Orwell zyskał we własnym kraju natychmiastowe uznanie, a Francuz z Algierii musiał na nie poczekać ponad pół wieku?
W roku 1951, gdy ukazał się „Człowiek zbuntowany”, Camusowski antykomunizm czynił z niego odszczepieńca. Dopiero później francuscy intelektualiści zaczęli masowo opuszczać partię komunistyczną: w 1956 – po Budapeszcie, w 1968 – po Pradze, w 1977 – po wydaniu „Archipelagu Gułag”. Po 13 grudnia 1981 odeszli ostatni. Chcieli nadal pozostać na lewicy –bo w sposób dość pokrętny uważali, że cała prawica jest odpowiedzialna za faszyzm, a lewicowość dawała im poczucie moralnej wyższości. Jednocześnie zrozumieli, że popełnili niewybaczalny błąd – wspierali czerwone reżimy, które bywały równie krwawe, co te brunatne. Camus okazał się wtedy niezbędny. Legitymizował ich lewicowość – pokazywał, że nie cała lewica myliła się w kwestii czerwonego terroru. Było to co prawda złudzenie – bo przecież pomylili się niemal wszyscy – ale to złudzenie miało bardzo dobre konsekwencje. To między innymi dzięki niemu w latach 70. narodziła się we Francji tzw. lewica antytotalitarna, która odegrała całkiem sporą rolę w obalaniu komunizmu.
Trudno jednak uwierzyć, by sześć milionów Francuzów, którzy tylko w zeszłym roku kupili w księgarniach „Obcego”, kochało jego autora wyłącznie za uratowanie honoru francuskiej lewicy. Przyczyn ostatecznego zwycięstwa Camus nad Sartre’em należy zatem szukać także gdzie indziej. Obaj pisarze uczynili absurd ludzkiego życia głównym tematem swoich pierwszych książek. O ile jednak Sartre doszedł do wniosku, że jedynym sposobem jego przezwyciężenia jest bezwarunkowe podporządkowanie „słusznej (czyli komunistycznej) sprawie”, Camus wybrał inną drogę – bunt w imię wolności.
* Maciej Nowicki, szef Magazynu Idei „Europa”, dziennikarz „Newsweeka”.
* * *
Jan Kortas
Pozostały aforyzmy?
Jean-Loup Dabadie, francuski scenarzysta, tak wspomina, kim dla wielu młodych ludzi we Francji był w 1960 roku Albert Camus: „[…] Byliśmy w klasie filozoficznej i podekscytowani wyrywaliśmy sobie z rąk jego książki. Niektórzy zaczytywali się nimi i zafascynowani klarowną prozą autora, zgłębiali hasła buntowników – absurd i absurdalność. Inni wzruszali się, usiłowali popadać w szlachetną rozpacz i wyobrażali sobie szczęśliwego Syzyfa”.
Camusowski absurd i bunt: kogo dziś porusza owa literacka forma ateistycznego irracjonalizmu, a zarazem dramatyczny symbol okresu wojennego i powojennego nie tylko zresztą we Francji? Czy 50. rocznica śmierci pisarza to okazja, by wskrzeszać Camusowską wizję absurdalnej egzystencji polegającej na konflikcie między subiektywną potrzebą sensu życia i racjonalności świata a obiektywną rzeczywistością, całkowicie irracjonalną, pozbawioną jedności i harmonii, w znacznym stopniu zdeterminowaną przez ówczesne uwarunkowania społeczno-polityczne? Wszak Camusowska teza „Orzec, czy życie jest, czy nie jest warte trudu, by je przeżyć, to odpowiedzieć na fundamentalne pytanie filozofii” zdaje się bardziej przystawać do owych mrocznych czasów, gdy człowiek rozpaczliwie poszukiwał sensu istnienia w świecie wojennej pożogi i totalitarnej przemocy. Również postawa buntu wobec historii zdominowanej przez faszyzm, frankizm, nazizm, komunizm czy konflikty kolonialne należy już do przeszłości.
Jeśli zatem przypomnieć uznawaną powszechnie tezę, że probierzem wartości w odniesieniu do danego twórcy jest uniwersalność przekazu, można by powątpiewać, czy dla dzisiejszego odbiorcy, będącego zarazem autorem i użytkownikiem owej uniwersalnej i najbardziej aktualnej encyklopedii naszych czasów, jaką jest Internet, Camus jest postacią godną tego, aby ocalić ją od zapomnienia.
Gdy spojrzymy na ekrany naszych komputerów, aby przekonać się, w jakim stopniu teraźniejszość nawiązuje jeszcze do Camusowskich idei, stwierdzimy, że najwięcej miejsca na internetowych stronach poświęconych temu twórcy zajmują… jego cytaty i aforyzmy. Czyżby więc Camus zasługiwał wyłącznie na miano współczesnego La Rochefoucauld, siedemnastowiecznego pisarza i filozofa, który znany jest głównie jako autor aforystycznych „Maksym”? Czyżby miał być dla nas jedynie moralistą starej daty, w którego sentencjach pobrzmiewają echa niegdysiejszego egzystencjalizmu („Nie ma wolności dla człowieka, jak długo nie pokonał strachu przed śmiercią”; „Człowiek nie potrafi ani cierpieć, ani być zbyt długo szczęśliwym – nie jest więc zdolny do niczego, co się liczy”), a tylko niekiedy pojawiają się mniej filozofujące refleksje na temat ludzkiej natury („W ludziach więcej rzeczy zasługuje na podziw niż na pogardę”; „Altruista to człowiek, który myśli o innych, nie zapominając o sobie; „Łatwiej jest zdobyć sukces, trudniej na niego zasłużyć”)?
Tym, co z Camusowskiej spuścizny wydaje się w dzisiejszych czasach najbardziej aktualne i godne zainteresowania, nie jest zasygnalizowana powyżej egzystencjalistyczna wizja świata, lecz inny, mniej znany aspekt twórczości tego pisarza, a także jego postawa jako osoby publicznej: literata, jak również – o czym niewielu wie – zaangażowanego dziennikarza i publicysty. Te cechy osobowości i twórczości Camusa szczególnie podkreśla Olivier Todd, autor jego obszernej biografii. Twórca ten – powiada biograf – starał się stworzyć swoisty kodeks zasad postępowania, coś w rodzaju nowych przykazań, i to nie tylko w odniesieniu do osób takich jak on sam, których dewizą, podobnie jak w wypadku Orwella, mogłoby być motto: „Niestety – ani Marks, ani Biblia”. Adresatami jego etycznego przesłania miały być głównie osoby publiczne: twórcy, dziennikarze, politycy. W działalności publicznej potępiał fałsz, hipokryzję, dominację, polityczną agresję, krótkowzroczność, ślepotę, postawy partykularne. Uważał, że intelektualista nie powinien bratać się z politykami, dla których kłamstwo i obłuda są chlebem powszednim. Albert Camus zdaje się przypominać dzisiejszym ludziom pióra, że między ich działalnością a poczynaniami polityków jest zasadnicza różnica: ci pierwsi powinni tworzyć, komentować i krytykować, ci drudzy – rządzić. „Twórca może ludziom pomagać jedynie poprzez swoje utwory – pisze w liście do Bernarda Cleski w 1957 roku. – Nie ma prawa uważać się za przewodnika sumień. Nie jest to kapitulacja, lecz raczej realna ocena własnych możliwości”.
Camus odrzucał jednak politykę, w której nie ma miejsca na moralność, co wywoływało wówczas i dziś jeszcze wywoływałoby uśmiechy politowania zarówno na lewicy, jak i na prawicy. Podkreślał, jak ważną rzeczą jest oddzielenie twórczości od propagandy: „Wydaje mi się – mówi w wywiadzie dla »Demain« – że pisarz nie powinien przymykać oczu na dramaty jego czasów i że gdy tylko może, powinien w sprawach tego świata zajmować wyraźne stanowisko. Czasem jednak winien również zachować pewien dystans w stosunku do rozgrywającej się na naszych oczach historii”. Ów motyw Camusowskiego buntu przeciwko złu i absurdalności tego świata najdobitniej ukazany jest w „Dżumie”. Heroiczna postawa doktora Rieux, walczącego z epidemią w odizolowanym Oranie, stanowiącym alegorię nie tylko okupowanej Francji, lecz również ludzkiego losu, jest jednym z najbardziej znanych Camusowskich motywów literackich, choć w znacznej mierze przesłanie to z oczywistych względów straciło na aktualności.
Bezkompromisowa postawa i wierność swym przekonaniom drogo Camusa kosztowały. Ten niezależny pisarz, myśliciel i moralista, samotny buntownik przeciwstawiający się tradycyjnym poglądom zauroczonej zwłaszcza komunizmem francuskiej inteligencji lewicowej, czuł się przez nią odtrącony, mimo że sam do niej należał. Wbrew ówczesnym tendencjom potępiał totalitarne systemy zarówno typu lewicowego, jak i prawicowego. Przez dziesięć ostatnich lat życia był obiektem krytyki i drwin ze strony paryskiej lewicy. Szczególnie przeżył zerwanie z Sartre’em w 1952 roku z powodu różnic politycznych. Ten duchowy przywódca francuskich intelektualistów oraz części francuskiej lewicy cieszył się wówczas wielkim autorytetem. W odróżnieniu od Sartre’a Camus uważał, że komunistyczna ideologia nie może być żadnym usprawiedliwieniem dla zbrodni stalinowskich. Jakże prorocze okazały się jego słowa dotyczące przyszłych losów Europy, wypowiedziane w 1957 roku, w okresie zimnej wojny: „Wiemy, że skończyła się już epoka ideologii. […] Nie wierzę w Europę, którą zjednoczyłaby jakaś ideologia lub religia. Nie wierzę też w Europę opierającą się wyłącznie na różnicach, wydaną na pastwę anarchii wskutek zwalczających się nacjonalizmów. Jeśli Europy nie unicestwi wojenna pożoga, zdoła przetrwać. Dołączy do niej również Rosja pomimo swojej odrębności”.
Postawa zaangażowana oraz etyczny kodeks postępowania mający obowiązywać w działalności publicznej nie wyczerpują Camusowskiej problematyki moralnej. Tym razem chodzi o jej aspekt indywidualno-psychologiczny, o wiele mniej znany, ukazany zwłaszcza w „Upadku”, opowiadaniu o demistyfikacji spokojnego sumienia. W tej błyskotliwej autoanalizie, zawierającej aluzje do własnego życia, Camus obnaża ludzką hipokryzję jako subiektywne poczucie własnej niewinności, dobroci, sprawiedliwości. Pisarz niczym w krzywym zwierciadle ukazuje się pod postacią cynicznego Clamence’a, żyjącego w poczuciu winy i fałszu, upajającego się, a zarazem poirytowanego własnym urokiem. Ukazując pewne cechy tego bohatera, przypomina swym zwolennikom i oponentom, jak bardzo potrafi być wobec siebie szyderczy i sarkastyczny. W aneksie do „Pierwszego człowieka” wypowiada następujące słowa: „Interesują mnie wielkie dusze – tylko i wyłącznie. Ja jednak do nich się nie zaliczam”. Niektóre osoby z najbliższego otoczenia pisarza domyśliły się, co oznacza owa symboliczna scena w „Upadku”, kiedy młoda kobieta rzuca się do Sekwany z mostu des Arts: to Francine, żona Camusa. „Krzyk młodej kobiety – pisze Olivier Todd – której Clamence nie ratuje, to stłumiony krzyk Francine […], jak i innych kobiet, których Camus nie chciał słyszeć (a może nie słyszał)”.
Podsumowując powyższe refleksje, wypada podkreślić pewien paradoks w próbie oceny twórczości i osobowości Alberta Camusa. Jego najbardziej znane idee, czyli egzystencjalistyczny motyw absurdu oraz ukazana w „Dżumie” postawa buntu wobec wszechobecnego zła, w znacznym stopniu się zdezaktualizowały. Szczególnie podkreślać, przypominać i stawiać dzisiaj za wzór należałoby natomiast mniej znane aspekty jego twórczości literackiej i działalności publicznej, a mianowicie żarliwą postawę moralisty zarówno w odniesieniu do tych środowisk, z którymi był związany (literaci, dziennikarze, publicyści, politycy), jak i do siebie samego, choć czuł się przede wszystkim artystą, „twórcą mitów – jak zaznacza we wstępie do »Dwóch stron tego samego« – wątpiącym w swoje możliwości”, lecz „przekonanym, że nie może być nikim innym”. Sam Camus – pisząc wstęp do „Ballady o więzieniu w Reading” i „De profundis” Oscara Wilde’a – tak oto tłumaczy symbiozę swego życia, sztuki i moralności: „U źródeł żadnego wielkiego dzieła […] nigdy nie tkwi nienawiść lub pogarda. Prawdziwy twórca, kierujący się odruchem serca, doprowadza zawsze do zgody, znajdując wspólną miarę w naszej złożonej i osobliwej rzeczywistości. […] Artysta nie może owej rzeczywistości odrzucić, ponieważ winien poszukiwać dla niej uzasadnienia wyższego rzędu”. Zdaniem Oliviera Todda autorem najsłynniejszego wspomnienia pośmiertnego o Albercie Camusie był Jean-Paul Sartre, mimo że już za życia pisarza stał się jednym z jego największych oponentów: […] „wbrew dzisiejszym uwarunkowaniom historycznym kontynuuje on tradycję francuskich moralistów, którzy wnoszą być może to, co w naszej literaturze najoryginalniejsze. Jego czysty i żarliwy, surowy i zmysłowy humanizm, z trudem torując sobie drogę w tych niespokojnych czasach, był wyrazem buntu przeciwko makiawelistom i beznamiętnym realistom, potwierdzając jednocześnie, że zasady moralne nie są pojęciem abstrakcyjnym”. Camus pozostawił nam po sobie coś więcej niż chwytliwe aforyzmy…
* Jan Kortas, profesor filologii romańskiej na Uniwersytecie Gdańskim, tłumacz biografii Alberta Camusa autorstwa Oliviera Todda, która ukazała się nakładem Wydawnictwa W.A.B.
* * *
Marta Bucholc
Dzieci Katona
Albert Camus pisząc w „Człowieku zbuntowanym” o stosunku dekabrystów do cnoty, cytuje słowa Wiaziemskiego: „Nasi ojcowie byli sybarytami, my jesteśmy Katonami” (s. 181). Bywa, że miło jest być dzieckiem sybaryty. Potomkowie Katonów mają natomiast z zasady niełatwe życie. Kwestia jednak nie w trudności życia, lecz w tym, na ile trudność owa (zwana niekiedy „męką egzystencjalną”) jest konieczna, na ile zaś wynika po prostu z wadliwej socjalizacji.
Nie chciałabym pisać o twórczości Alberta Camusa czy jego życiu, nie ma potrzeby, by do niezliczonych kompetentnych uwag na ten temat dodawać moje, dyletanckie. Chciałabym natomiast zwierzyć się z pewnego doświadczenia, którego określenie mianem pokoleniowego byłoby zapewne nieco na wyrost, a które dzielę jednak – jak sądzę – z wieloma osobami w moim wieku. Mam na myśli rozczarowanie Albertem Camusem.
Mój stosunek do Camusa pozostawał zawsze pod znakiem „syndromu olimpiady polonistycznej”. Za moich czasów Camus był praktycznie jedynym – być może poza Markiem Aureliuszem – filozofem obecnym w szkole, zapewne głównie dlatego, że był przy okazji pisarzem. Jego wydajność polonistyczna była najwyższej próby: doskonały na zagajenie („Już Albert Camus zauważył, że los człowieka polega na zmaganiu się z absurdem”), ornamentował rozwinięcie („można więc śmiało powiedzieć, że Syzyf Alberta Camusa to w istocie każdy z nas”), dawał mocny, szlachetny ton w zakończeniu („Francuski filozof pozostaje niedościgłym wzorem człowieka nieugięcie zbuntowanego przeciw wszystkim i wszystkiemu”). Wkucie paru myśli Camusa i lektura kilku jego tekstów pozwalały przydać wypracowaniom blasku autentycznego intelektualizmu. Zeszyty notatek, których cały plecak wiozłam piętnaście lat temu na olimpiadę polonistyczną do Warszawy, były pełne cytatów z „Dżumy” i „Mitu Syzyfa”. Zeszyty moich koleżanek wyglądały tak samo: bunt wypisywany na kratkach i w liniach, okrągłymi, wyraźnymi literkami, z cudzysłowem na początku i na końcu.
Mój stosunek do Camusa jest osobisty. Nie mam już oczywiście tych zeszytów, miałam szczęście, bo udało mi się dowiedzieć o istnieniu filozofii innej niż egzystencjalizm (o dystansowaniu się Camusa względem tej etykietki nikt oczywiście nie uznał za stosowne mnie powiadomić) i książek, które o bólu i godności człowieka mówią inaczej niż „Obcy”. Ale złość na Camusa pozostała.
Przyczyny złości są dość proste. Camus czytany jako odpowiedź na problemy duchowe nastolatki był głęboki i celny, oddawał każdą subtelność odcieni rzeczywistości – bo rzeczywistość składała się wówczas z kilku metrów kwadratowych przestrzeni wypełnionych myślami. Camus umacniał poczucie wyjątkowości, tłumaczył to, czego nastolatka w świecie nie pojmuje, wskazywał, wyodrębniał i z góry już nazywał to, czego w rzeczywistości nastolatki nie było. Ten moment życia: stopklatka tuż przed początkiem ekscytującej podróży, antycypowanej jako trudna, lecz uwznioślająca – i Camus jako bedeker. Być może udałoby się uratować moją miłość do niego, gdyby możliwe było utrzymanie życia w bezruchu. Życie drgnęło jednak i przewodnik okazał się nieaktualny. Katońska powaga moralna Camusa zawiodła w konfrontacji z realnością, nie dlatego, by moralność Camusa była nieaktualna (tak nie uważam), lecz dlatego, że jej monolityczność uniemożliwia zastosowanie jej z powodzeniem w warunkach większej niż nastoletnia złożoności.
Czytając ostatnio „Kaligulę”, złapałam się na myśli, że to bohater po prostu komiczny – we współczesnej adaptacji trzeba by go stylizować nie na egzystencjalistę, lecz na parodię egzystencjalisty. Jego cierpienie przy cierpieniu Cezonii jest nie tylko śmieszne – jest irytujące, bo Cezonia ma prawdziwe emocje i potrzeby, wypowiadane prostym, zmęczonym głosem osoby świadomej nieinteligibilności i pozawerbalności życia. Wyjście z „syndromu olimpiady polonistycznej” polega także na tym, że przestaje się wierzyć w słowa.
Na koniec muszę jednak lojalnie przyznać, że moja złość na Camusa podszyta jest też wyrzutami sumienia wobec autora latami eksploatowanego bezdusznie do podpierania własnych kwestyjnych konstrukcji. W końcu zużył się, porzuciłyśmy go wraz z koleżankami podobnie jak resztę bohaterów naszych zeszytów, by przejść do kolejnego etapu edukacji. Camus jest wyrzutem sumienia, bo niestety to na nim i jego słowami uczyłam się mówić trywialnie o rzeczach ważnych. Odegrał zapewne w naszej edukacji taką rolę, jaką pełnili Katonowie w budowaniu kultury cynizmu przedwojennych gimnazjalistów. Za to jesteśmy mu winni przeprosiny.
* Marta Bucholc, doktor socjologii, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
* * *
Łukasz Kowalczyk
Niedomknięte drzwi
Nie wiem, dlaczego we Francji w zeszłym roku sprzedało się sześć milionów „Obcego”. Być może kazano licealistom kupić sobie własne egzemplarze, by nie musieli polegać na tych należących do rodziców. A być może wchodzące z oporami w dorosłość francuskie pokolenie emo zorientowało się samo. Któremuś na lekcji wypadła z ucha słuchawka i miał szansę usłyszeć, że Camus mówi to samo, co oni, tylko bezczelniej, poprawniej i z lepiej maskowaną agresją. I starsi się wcale z niego nie śmieją.
Ponadto Camus obdarzony został przez przychylnych mu bogów kilkoma istotnymi zaletami. Należą do nich: odporność na heglowska toksynę (po ukąszeniu), miła powierzchowność, słuszne pochodzenie i pracowitość, której mdły smak przyprawiał szczyptą bezczelności geniusza-samouka. Wreszcie – uprzejme, ale nie nachalne zainteresowanie otaczającą go rzeczywistością i dawanie mu świadectwa w językowo perfekcyjnych formułach. Wszystko to, przypieczętowane Noblem, predestynowało go do roli hitu produkcji kulturowej Republiki Francuskiej. I to nie tylko na wymagający rynek wewnętrzny, ale i na eksport.
Jednak najważniejszą zaletą Camusa pozostaje zwyczaj pozostawiania niedomkniętych drzwi. Nierzucające się w oczy pozostawienie niedomkniętych drzwi jest dla pisarza, który chce być czytany, umiejętnością najwyższej wagi.
Camus stosuje ten gest nie tylko w stosunku do swojej twórczości literackiej, ale także eseistyki filozoficznej. Oto „Człowiek zbuntowany”. Brniemy przez katalog typów i podtypów buntu, buntownictwa i buntowniczości, podziwiamy erudycję, biblioteczną solidność kategoryzacji, przejrzysty, logiczny i rozgałęziony system przegródek i odnośników, dzięki któremu na arkę buntowników udało się Autorowi zasadnie wpuścić właściwie wszystkich, którzy coś dlań znaczą. Uratowani przed potopem niewolniczego permisywizmu spoczywają obok siebie na pokładzie: jagnię u boku lwa, Bakunin obok Rimbauda, Marks i Epikur, Balzac oraz de Sade, Proust tuż przy Dostojewskim. Spoglądamy na tych duchowych emigrantów z szacunkiem, ale czy naprawdę interesuje nas, dokąd płyną? Przecież patrzymy na arkę tylko jednym okiem, drugim łypiemy cały czas przez niedomknięte drzwi. Widzimy tam Autora. Na jego twarzy odbijają się emocje i wysiłek. Nie ma tu mowy o oszustwie czy pozie. Te retoryczne pytania z kamiennymi znakami zapytania. Miotanie powszechnikami. Krzyk. Żyletki cytatów. Jakie szczęście, że Autor przez roztargnienie zostawił niedomknięte drzwi i że możemy to wszystko zobaczyć. Gdzieś na horyzoncie, nieodprowadzany wzrokiem, znika okręt z buntowniczym Epikurem, a my wpatrujemy się urzeczeni w Camusa. Wreszcie z żalem zamykamy książkę, zamykamy cicho drzwi. Wynosimy w plecaku jego prywatne słowa, oddalamy się na palcach krokiem złodzieja, zażenowani, ale wzbogaceni ponad oczekiwanie.
Powieść Camusa, która, moim zdaniem, technikę niedomkniętych drzwi wynosi na wyżyny, to „Upadek”. Fabuła pierwszego rzędu jest prosta. Podróżny przybywa do Amsterdamu na kilka dni i tam spotyka niejakiego Jeana-Baptiste’a Clamance’a. Jean-Baptiste, podobnie do nominalnego głównego bohatera, jest paryżaninem, lecz w przeciwieństwie doń jest gadatliwy i mieszka w Amsterdamie na stałe. Książka to jego monolog. Tym samym Jean-Baptiste zagarnia główny atrybut protagonisty: uwagę czytelnika. Najpierw opisuje Amsterdam. To zrozumiałe. Zarówno główny bohater, który jest tu po raz pierwszy, jak i czytelnik, którego w Amsterdamie nie ma, chętnie się czegoś o tym mieście dowiedzą. Potem niepostrzeżenie przechodzi do oceny mieszkańców, ekstrapoluje mieszkańców, ekstrapoluje oceny, rozciąga sieć generalizacji i łapie w nią wszystkich bliźnich. Wyrafinowany, autoironiczny język, którego jasność rodzi się z elegancji usprawiedliwia takie szarże. Niemniej, ten właśnie język powoduje, że Jean-Baptiste traci samodzielność egzystencji. Camus znowu zostawił niedomknięte drzwi. Jean-Baptiste, adwokat, staje się bezpodmiotowym kunsztem oratorskim. Słowa są wypowiadane przez adwokata, ale ich znaczenie sączy się zza drzwi.
Jean-Baptiste opowiada nominalnemu bohaterowi powieści swoje życie. Wprost, z intymnymi szczegółami, fakt za faktem. Czegóż to w życiu Jean-Baptiste nie doświadczył. Sława, samozadowolenie i ludzki szacunek, niechęć do tego szacunku, powodzenie, narcyzm, filantropizm przy zupełnym braku empatii, okrucieństwo, poobozowe traumy, faryzeizm, aleksytymia, tchórzostwo i egotyzm, rozpusta, alkoholizm, głód nieśmiertelności i emocjonalny flagelantyzm. Osądzanie, bycie osądzanym i wreszcie ostateczna ucieczka („rzecz w tym, żeby uniemożliwić sąd”). Na koniec rzucane w gorączce, quasi-gnostyckie bluźnierstwa. Jean-Baptiste będzie sobie dalej umierał wśród holenderskich mgieł od nadużywania jałowcówki i poczucia winy, jego milczący interlokutor wraca do Paryża, a czytelnik wynotowuje rzeczy, które są nie tak.
Po pierwsze, w światach literackich postaci do istnienia powołuje potrzeba. Tutaj główny bohater jest narracyjnym manekinem. Główny, bezimienny bohater „Upadku” nie istnieje. Po drugie, zwykle to przeżycia uwiarygodniają bohatera literackiego, nie na odwrót. Tutaj zaś wypadki życiowe Jeana-Baptiste’a, nabierają wiarygodności i znaczenia dopiero gdy podstawimy pod jego osobę sekwencję ulubionych archetypów Camusa, takich jak: Lucyfer, Prometeusz, Narcyz, Adam Kadmon i Beatrycze, a następnie każemy im grać w piłkę zdarzeniami.
I dlatego chociaż trudno przejąć się tym, co jedna nieistniejąca postać literacka opowiedziała drugiej, „Upadek” pozostanie dla mnie jedną z najbardziej oryginalnie skonstruowanych powieści współczesnych. Żadnej fabuły, żadnych bohaterów – tylko autor i czytelnik. I dwoje uchylonych drzwi w amfiladzie. Rolą pierwszych jest ograniczenie czytelnikowi pola widzenia i sprowadzenie do roli voyerysty. Rolą drugich – zapewnienie autorowi jednocześnie ochrony i swobody głosu. Sens powieści kryje się w dystansie pomiędzy jedynymi a drugimi drzwiami.
* Łukasz Kowalczyk, radca prawny, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
** Autor koncepcji numeru: Łukasz Pawłowski
*** Autor fotografii: Rafał Kucharczuk
„Kultura Liberalna” nr 59 (9/2010) z 2 marca 2010 r.