Karolina Wigura

Szanghaj wzdłuż Huangpu, czyli pokażemy wam kapitalizm

Trzecie co do wielkości centrum finansowe świata. Nieograniczone możliwości bogacenia się i bankrutowania. Twarze z całego świata. Najwięcej z Francji, Wielkiej Brytanii, Niemiec. Najmniej z Chin. Tubylcy byli nazywani przez przybyszów z Zachodu psami. Tylko w wyjątkowych przypadkach mogli postawić stopę na błotnistym, wiecznie zalewanym przez Huangpu brzegu.

Tak wyglądał szanghajski Bund na przełomie XIX i XX wieku. Niedawno spotkały się dwa kolejne stulecia, jednak ciekaw architektonicznych pereł secesji i art deco przybysz niezmiennie grzęźnie tu w błocie. Tym razem wśród robotników, którzy po lewej stronie Huangpu uwijają się dzień i noc. Błoto wkrótce zastąpi granit. Budynki zostaną pomalowane. Wielkie samochody wywożą góry gruzu, usuwanego z ich wnętrz. Wszystko musi być gotowe już za miesiąc. To, co wtedy się rozpocznie, sygnalizują uliczni sprzedawcy, na każdym rogu reklamujący zębopodobny, uśmiechnięty logotyp Expo 2010 z błękitnego pluszu. Klientów zresztą nie brakuje i wydaje się, że żadne szanghajskie dziecko nie idzie spać bez swojego zęba.

Bez świateł i bez wnętrz, pozostałości europejskiego kapitalizmu na Bundzie wciąż próbują dumnie się prężyć. Sto lat temu im więcej kto miał pieniędzy, tym wyższy stawiał budynek. Z lat 20 pochodzą sześcio-, ośmio-, z lat 30. – nawet osiemnastopiętrowe „drapacze chmur”. Pod zielonym trójkątnym dachem rozpycha się od 1929 roku dom potężnego Victora Sassoona. Temu siedemdziesięciosiedmiometrowemu wyzwaniu, rzuconemu pozostałym przedsiębiorcom, nie sprostał nikt. Nawet H. H. Kung, najbogatszy wówczas człowiek Chin, postawił tuż obok domu Sassoona wieżowiec o kilka metrów niższy. „Żadnemu budynkowi zbudowanemu obok mojego nie wolno przewyższyć jego iglicy” – miał powiedzieć Sassoon do urzędników rady miejskiej.

W 1949 roku na Bundzie zapanowała specyficzna równość. Bez względu na to, jakiej wysokości były ich budynki, wszystkim przedsiębiorcom z Bundu pozostała jedna droga ucieczki: przez ożebrowany most na północ od budynków Sassoona i Kunga. Dziś na szczytach wszystkich budynków wisi czerwona flaga ze złotymi sierpem i młotem. W stronę mostu pływają bajecznie kolorowe statki turystyczne.

A modernistyczne budynki Bundu patrzą przed siebie. Na drugą stronę rzeki, jakby patrzyły w przyszłość. To tam dosłownie pyszni się Pudong. Nowe centrum Szanghaju, który po reformach Deng Xiaopinga i otwarciu w latach 90. na zachodni kapitał zmienił się w najludniejsze, najbogatsze i najszybciej zmieniające się w Chinach miasto. Prawdziwy Chinese Dream.

Kto nie chce kolejnym, bajecznie kolorowym pociągiem przejechać przez, mieniący się od komputerowych animacji, tunel pod Huangpu, może dostać się tam po prostu metrem. Kolorowe kule, kolumny doryckie i szkło, nonszalancja kiczu i niespotykanego rozmachu skutecznie wywołują zawrót głowy.

Iluminowane, biznesowe wieże sprawiają wrażenie, iż miasto nigdy nie kładzie się spać. Błąd! Nie wolno spacerować zbyt długo. O godzinie 22 kończy pracę szanghajskie metro, jedyny tani sposób na przemierzenie wielokilometrowych, chińskich odległości, nieporównywalnych z europejskimi. W ten sposób złapanym w pułapkę ciekawskim pozostaje wtedy tylko wielogodzinny spacer do hotelu. Albo jedna z tysięcy taksówek.

Po drodze Szanghaj pełen dyskotek przygotowuje się już do następnego świtu.

* Karolina Wigura, doktor socjologii, dziennikarz. Członek Redakcji „Kultury Liberalnej”, piątkowego dodatku „Kultura” do „Dziennika” i miesięcznika „Europa”.

„Kultura Liberalna” nr 64 (14/2010) z 6 kwietnia 2010 r.