Bohdan Wyżnikiewicz
Moje trzy Wenecje
Wenecja jest dla mnie miejscem szczególnym, głównie dlatego, że właśnie tam, w czasach siermiężnego PRL-u, zetknąłem się pierwszy raz w życiu z Zachodem. Trzykrotnie byłem w Wenecji, w jakże odmiennych okolicznościach.
Rok 1966
Mój przyjaciel Antek namówił mnie, studenta pierwszego roku SGPiS, na wakacyjny rejs w charakterze pasażera statku handlowego. W swoim dziewiczym rejsie MS „Górnik” wiózł węgiel do Wenecji, a ściślej do Mestre, jej przemysłowej dzielnicy na stałym lądzie. Pasażerowie mieli dla siebie trzy dni w czasie postoju statku.
Doskonale pamiętam moment dojścia do szosy prowadzącej do Wenecji. Przyzwyczajony do szarzyzny PRL-u nie mogłem wprost uwierzyć, że samochody osobowe mogą być kolorowe i tak różnorodne, a co najważniejsze, że stoją w korku i można przyglądać im się z bliska, do woli. Pamiętam, że w tym czasie w Polsce praktycznie każde zagraniczne auto stanowiło atrakcję dla przechodniów.
Kolejna rzecz, która była dla mnie nowością, to restauracyjne zapachy królujące na wąskich uliczkach Wenecji. Zjedliśmy lunch w jakiejś knajpce, ale wina nie zamówiliśmy, obawiając się, że wydamy na nie majątek.
Z obejrzanych wtedy zabytków Wenecji najlepiej pamiętam Bazylikę św. Marka. Nie przypominam sobie problemów z wejściem do niej, zaś rumaki Lizypa były w zasięgu ręki. Godzinami chodziliśmy po uliczkach, oglądając z zewnątrz zabytki i wystawy sklepów, a jednocześnie trzymając się mocno za kieszeń. Mój dylemat finansowy sprowadzał się do wyboru między wizytą w Pałacu Dożów a kupnem dżinsów. Wydawanie pieniędzy na przejażdżkę gondolą czy nawet tramwajem wodnym wydawało się wtedy bezsensownym wyrzucaniem pieniędzy.
Z samego Mestre, w którym także można natknąć się na eleganckie zakątki, zapamiętałem coś, co nazwałem zapachem Zachodu. Jego źródłem były perfumowane środki czyszczące stosowane zamiast peerelowskiego lizolu – niezapomniana pamiątka z Wenecji. Jeszcze wiele lat później, przy każdym wyjeździe na Zachód czułem przez krótki czas ten zapach, jednak z biegiem czasu niepostrzeżenie pojawił się on także w Polsce i nasze radosne spotkania za granicą bezpowrotnie straciły swój urok.
Rok 1989
Drugi raz było mi dane odwiedzić Wenecję w połowie lipca 1989 roku, w ramach wakacyjnej podróży autem do Szwajcarii, Włoch i Francji z moją wówczas kilkunastoletnią córką i jej przyjaciółką. Ponownie zatrzymałem się w Mestre, tym razem na kempingu. Trafiliśmy na – określany dziś jako legendarny – koncert zespołu Pink Floyd transmitowany przez telewizję na całą Europę. Z uwagi na najazd fanów z całej Europy, do Wenecji można było dojechać jedynie autobusami, co dotyczyło oczywiście także naszego kempingu.
Dla Wenecji koncert Pink Floydów na wodzie, w świetle Placu św. Marka, był kataklizmem. Od Piazzale Roma ciągnęły tłumy fanów z plecakami, karimatami, wałówką itd. Od samego rana cały Plac był zajęty przez koczujących tam młodych ludzi, próbujących zapewnić sobie w ten sposób dobre miejsce podczas występu. Oczywiście Bazylika i inne miejsca zostały zamknięte dla publiczności, przez co kolejny raz nie odwiedziłem Pałacu Dożów. Pozostałe zabytki nie straciły jednak nic ze znanego z poprzedniej wizyty uroku. Przypomniałem sobie znajome zapachy, zaś w pamięci głęboko utkwiły mi szeregi fanów Pink Floydów ciągnące w kierunku Placu św. Marka. Na samym koncercie nie byłem, obawiając się ogromnego tłumu. Zresztą fragmenty koncertu i tak było słychać było aż na naszym kempingu. Po koncercie Wenecja potrzebowała sporo czasu na usunięcie śmieci i innych spustoszeń. Pamiątką z drugiego pobytu z Wenecji była gliniana miniaturka maski karnawałowej, która wisi w moim mieszkaniu obok podobnych masek zakupionych podczas innych podróży.
Rok 2010
Moja trzecia wizyta w Wenecji miała miejsce w tym roku, w okresie Wielkanocy. Mieszkałem oczywiście w Mestre, tym razem w hotelu. Mimo że było to jeszcze przed sezonem turystycznym, Wenecję zalewały tłumy wycieczkowiczów. Nowym elementem krajobrazu weneckiego stały się składane wszędzie na ulicach podesty, służące jako chodniki i instalowane ponad pół metra nad ziemią na wypadek podniesienia się poziomu wody. Zabytki, choć mimo Świąt powszechnie dostępne, były oblegane przez turystów. Imponujący przepychem i przestrzenią Pałac Dożów, świadectwo potęgi i bogactwa Republiki Weneckiej, udało mi się jednak wreszcie odwiedzić, po ponad godzinnym oczekiwaniu w kolejce. Do rumaków Lizypa podejść już nie zdołałem – zostały oddzielone od turystów. Kolejka chętnych do wejścia do Bazyliki św. Marka była niewiele krótsza od bliźniaczej kolejki do górującej nad miastem kampanili. Skorzystaliśmy z rady zawartej w przewodniku i obejrzeliśmy niepowtarzalny widok Wenecji z wieży kościoła San Giorgio położonego na nieodległej wyspie naprzeciwko Placu św. Marka. W Poniedziałek Wielkanocny można było obejrzeć Wenecję na tle ośnieżonych szczytów nieodległych Alp.
Wykupienie karty na podróże wszelkimi środkami transportu publicznego, z tramwajami wodnymi włącznie, czy też przejażdżka gondolą, nie stanowiły już dla mnie takiego problemu jak 34 lata temu. Zrobiłem wiele setek zdjęć, z których prawie każde pokazuje niepowtarzalne fragmenty Wenecji. Mój zachwyt wzbudzały niedawno odrestaurowane budynki widziane z wody, z jedynymi w swoim rodzaju oknami weneckimi. Liczba wspaniałych rezydencji jest w tym mieście doprawy imponująca. Krótki pobyt nie pozwolił na obejrzenie wszystkiego, co miałem ochotę zobaczyć. Wbrew pozorom Wenecja jest dość rozległa i wiele miejsc pozostaje do odkrycia, zwłaszcza na licznych wysepkach. Tym razem czasu wystarczyło tylko na wycieczkę na wyspę Murano, słynną w świecie z fabryk szkła.
Jeżeli kiedyś dostanę zaproszenie na bal maskowy, to będę mógł udać się tam w weneckiej masce karnawałowej, pamiątce z ostatniego pobytu.
Mam nadzieję wpaść jeszcze do Wenecji.
* Bohdan Wyżnikiewicz, ekonomista i statystyk, były prezes GUS, a także nauczyciel akademicki i publicysta. Miłośnik muzyki poważnej i zapalony fotograf. Dawniej lekkoatleta i taternik, teraz amator rekreacyjnego biegania i nordic walkingu.
„Kultura Liberalna” nr 68 (18/2010) z 27 kwietnia 2010 r.