Marta Bucholc
„Ręce wypełnione wodą. Regulamin.
Instytucja. Flow łaciną. Święty czilałt
zaangażowany w zapis. Klęczę, łączę
znaki. Jebać Babilon i całą rodzinę jego”
Krzysztof Szeremeta, „Gloria”
Siatka wierszy. „Połów”
Bardzo trudno jest zrobić dobry wybór poezji. Usprawiedliwieniem dla wybierania wierszy może być tylko to, że wiersze wybrane sprzedają się łatwiej i mają większe szanse na bycie przeczytanymi. Trudno zrobić dobry wybór wierszy choćby jednego autora, tym trudniej skompilować całość z wierszy różnych poetów.
Wiersz działa, jak każdy utwór literacki, między innymi przez pewną masę słowa. Chodzi o to, by masa ta była względnie jednorodna, inaczej oddziaływanie jest słabe. Na tym polega idea tomu wierszy – liryka zyskuje dzięki liczebności utworów potencjał, który inne rodzaje literackie miewają dzięki samej liczbie słów. Tomik jest więc samoistnym przedmiotem odbioru; można odczuwać i rozpatrywać jego własny, emergentny wyraz poetycki, energię i przekaz. Antologia na zasadzie skojarzenia wywołuje w czytelniku podobną potrzebę. Niestety, jej zaspokojenie okazuje się bardzo trudne.
Dlatego zapewne popularnością cieszą się antologie i wybory z kluczem. Z takim właśnie mamy z pozoru do czynienia, ale pozór to zupełnie fałszywy. „Połów 2010” to debiutancki zbiór wierszy dziesięciorga twórców, których łączy to, że debiutują. Nie należą do jednego pokolenia (daty urodzenia od 1975 do 1994), nie znają się zapewne, tematyka ich twórczości jest równie rozproszona, jak rozkład przestrzenny miejsc ich zamieszkania. Autorzy nie zostali wyłonieni wedle żadnego zobiektywizowanego klucza. Wyboru dokonali spośród wierszy nadesłanych na konkurs wrocławskiego Biura Literackiego Roman Honet i Krzysztof Maliszewski.
Roman Honet wyraźnie zaznacza w posłowiu: „Przyświecała mi myśl, żeby wybranych przeze mnie poetów łączyło – jeśli to możliwe – tak mało, jak się da.” Szukał wśród wierszy nadesłanych na Połów te, które „poruszały i zostawały”. Zapewne jednak cechy decydujące o tym, że te właśnie wiersze wyróżniały się na tle konkursowego materiału, sprawiają zarazem, że niezbyt dobrze czują się ściśnięte pomiędzy tymi samymi okładkami. Bardzo trudno jest ten tom czytać, choć wydawca, przeczuwając to, zadbał o wygodę czytelnika. Rozdzielił wiersze poszczególnych autorów czarno-białymi stylizowanymi portretami i rysunkami. Ścisk treści równoważy szata graficzna książki z mnóstwem oddychającej bieli – każdy wiersz na swojej stroniczce ma dużo powietrza. Natlenioną czerwienią pisane są króciutkie notki o autorach na białych skrzydełkach okładki. Produkt finalny niczym eksplozja kałamarza w pogodny zimowy poranek – krople tłustej, gęstej substancji wirują w świetlistej i bardzo zimnej przestrzeni. Trudno znaleźć oś tego ruchu wirowego, bo autorów rzeczywiście niewiele łączy. Tego rodzaju chaos można oczywiście porządkować niemal dowolnie.
Można by na jeden z biegunów poetyckiego spektrum wybrać lekko cyniczną i dosadnie męską poezję Rafała Gawina. Dorycka w nastroju, momentami wręcz klubowa w warstwie słownej i rytmicznej, z bogatym materiałem skojarzeń bynajmniej nie tylko erotycznych:
„Prawie każdy facet marzy o dwóch kobietach w łóżku,
nawet jeśli sam miałby pozostać w szafie
i zmieniać stroje na każdą okazję
(W życiu trzeba umieć się postawić)”
(„Wycieczki osobiste”)
albo:
„Tym razem siedzę pod kościołem, tyłem
do kierunku jazdy. A jednak cycki,
wszędzie cycki i Bóg nie daje się skupić.”
(„Pasażer”)
Wówczas drugim biegunem byłaby niezwykle delikatna, głęboko kobieca, bardzo – jakby to ująć – chtoniczna poezja Urszuli Kulbackiej, dążeniem do bezpośredniego uchwycenia przestrzenności emocji przywodząca na myśl prozę Herty Mueller:
„kolejna córka ma znamię po matce.
pokażą jej piątą stronę świata, nadzieleń.
za kilka lat rozłożą ją jak pudełko, podzielą
na pomniejsze”
(„matrioszki wychodzą z siebie”)
„matka skarżyła się, że w jej głowie
ocieplają się migreny. pytaliśmy,
skąd przyszły. chcieliśmy je wydłubać.
krzyczała przez sen, że nie odda.
nocą wyciągnęły ją za włosy”
(„studium choroby”)
Można by jednak bieguny rozmieścić inaczej. Na przykład tak, by jedną skrajność wyznaczała poezja Krzysztofa Dąbrowskiego (ur. 1975), absolutnie spokojna, bardzo opisowa, kontemplacyjna, z charakterystyczną wersyfikacją. Zdania pełne wyraźnie rozdzielonych, klarownych myśli i precyzyjnie ujętych odczuć. Rzeczowość, trochę upozowana na bezpretensjonalną dojrzałą poetyckość, której obce wszak winny być szaleństwa rytmu, składni i obrazowania. Konkret, opis, „połyskliwa pocztówka” („Riva tego miasta”), porządne kadrowanie. Wówczas na drugim biegunie byłaby Martyna Buliżańska (ur. 1994), z dygresyjnymi, fabularyzowanymi, przepojonymi białą magią utworami, w których coś niepokojącego dzieje się właściwie ze wszystkim, nawet z nawiasami. To zbite jak nity, to znów płożące się porównania, gwałtowne skróty, tkliwość przełamywana sakralizowaną brutalnością:
„mył, namaszczał sardynki i dla mnie
z czasem nawlekał ich oczy na nitkę, mawiał:
Elżbieta widzi morze, Elżbieta nie martwi się o płody.
jegojelżbieta”
(„wstyd. kunszt”)
„/najwspanialsze były moje rubensowskie pięty
jak pomidory, czerwone, pękały w porze roztopów
padały włosy, młynarz mówił,
że to jod, ja nadal
dla chłopców w południe gotowałam mleko
w kotle – zdzierałam rdzę i serwatkę z rękawów młodszego
z uporem, młynarz – tynk ze szklanek.
od tej pory chciwie patrzył na moje stopy/”
(„pięć sił z długą łodygą”)
Można by też skonstruować prostsze schematy analizy, dzieląc autorów na tych, u których są jakiekolwiek intertekstualizmy, i tych, u których nie ma (mniej więcej pół na pół), tych, którzy operują toposami zakorzenionymi w kulturze od wieków (Biblia wygrywa o kilka długości) i tych, którzy konstruują swój język z repertuaru codziennej kultury i języka. Tych, którzy piszą wyłącznie o miłości, tych którzy piszą niemal wyłącznie o seksie, i tych, u których tych wątków nie ma wcale albo prawie wcale. Tych miksujących konteksty i tych, którzy wiele wysiłku wkładają w wyrwanie swojej poezji z jakiegokolwiek tła. Tych konkretnych, nastawionych na obiekty, i tych abstrakcyjnych, nastawionych na pojęcia.
Można by też zrobić analizę tematyki wierszy. Popularne są oczywiście ciąża, pożądanie, seks w różnych odmianach, krew i śmierć, czyli zestaw, bez którego poezja współczesna nie jest w stanie się obyć, zapewne ze względu na postępującą wirtualizację życia, przydającą tym prostym rzeczom poetycznej obcości (mówiąc zupełnie poważnie: wyraźnie wyczuwalna jest w tych wierszach tęsknota za dotykiem materialnej realności – ludzkiego ciała, ale też liścia, banknotu czy choćby plastikowego misia). Ważne są jednak również: pustka, sztuczność i obcość, rozdzielanie i łączenie, pamięć i zapominanie oraz ruch i bezruch. To, jak twierdzę po żmudnej analizie ilościowej, domeny pojęciowe mniej więcej 70% metafor w całym zbiorze. Zapewne można z tego wyciągać rozmaite wnioski, katalog to bowiem symptomatyczny, nawet jeśli niezbyt oryginalny. Można się tak bawić długo. Zabawa tego rodzaju mogłaby nawet być pożyteczna, gdyby autorzy rzeczywiście byli z jakiegoś klucza, bo pozwoliłaby analitycznie ująć cechę kluczową w powiązaniu z innymi. Ponieważ jednak autorzy nie są z klucza, zabawa traci sens.
Pozostaje wrażenie, że żaden z autorów w zbiorze nie przekroczył masy krytycznej własnego słowa, przez co ani tom, ani poszczególne jego części nie są w stanie w pełni obronić się przed czytelnikiem. Poszczególne wiersze nie „zostają” właśnie dlatego, że są tak różne i tak obliczone na pozostawianie śladów. „[T]o, co zostało/nie ma jeszcze nazwy, nie znalazło miejsca,/czai się za bielą” (Mariusz Partyka, „zabawki odchodzą nocą”).
Książka:
„Połów. Poetyckie debiuty 2010”, wybór i redakcja Roman Honet, Biuro Literackie, Wrocław 2010.
* Marta Bucholc, doktor socjologii, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 70 (20/2010) z 11 maja 2010 r.