Łukasz Pawłowski
Dalszy ciąg brytyjskiej rewolucji
Blisko dwa tygodnie po wyborach parlamentarnych w Wielkiej Brytanii komentatorzy polityczni narzekają na brak odpowiednich określeń dla skali zmian, jakie przeszła brytyjska scena polityczna w ciągu ostatnich dni. Przymiotniki takie jak „historyczny”, „przełomowy”, „rewolucyjny”, „niespotykany”, „wyjątkowy” padają zewsząd tak często, że straciły już wszelką moc oddziaływania. Faktycznie trudno jednak inaczej opisać wydarzenia, do których opinia publiczna na Wyspach po prostu nie jest przyzwyczajona.
Niespodziewany sojusz
Pierwszym i najważniejszym jest koalicja liberalno-konserwatywna. Zjawiskom, które na Kontynencie nie budzą specjalnych emocji, takim jak rozmowy koalicyjne i podział stanowisk, tutaj nadaje się rangę przewrotu politycznego. Wielu przyzwyczajonych do systemu większościowego Brytyjczyków do tej pory nie jest w stanie zrozumieć, jak dwie zwalczające się podczas kampanii partie, zaledwie kilka dni po wyborach mogą współpracować i publicznie odnosić się do siebie z taką sympatią. Nie pomagają im w tym dziennikarze, którzy masowo doszukują się wszelkich możliwych różnic, jakie mogłyby podzielić koalicyjnych partnerów. Ci ostatni tymczasem zapewniają, że współpraca układa się im znakomicie. Lider Konserwatystów, David Cameron, i lider Liberałów, Nick Clegg, nie zwracają się do siebie inaczej, jak tylko po imieniu, komplementują nawzajem siebie i swoich partyjnych kolegów, a źródła bliskie premierowi twierdzą, że osobiste relacje między politykami układają się znakomicie.
Nie zmienia to jednak faktu, że zawiązanie koalicji wymagało od obu partii daleko idących ustępstw i porzucenia niektórych flagowych projektów programowych. Partia Konserwatywna zrezygnowała z planów podniesienia kwoty spadku wolnej od opodatkowania do miliona funtów (na czym zyskaliby najbogatsi Brytyjczycy), ale w zamian za to uzyskała zgodę Liberałów na wprowadzenie cięć wydatków w wysokości sześciu miliardów funtów już w tym roku. Partia Clegga sprzeciwiała się temu ostatniemu rozwiązaniu w kampanii argumentując, że takie rozwiązanie może spetryfikować gospodarkę.
Liberałowie z kolei musieli zrezygnować ze swoich planów jednorazowej amnestii dla nielegalnych imigrantów, którzy żyją na terytorium Wielkiej Brytanii od co najmniej 10 lat, mówią po angielsku i przez cały okres pobytu nie mieli kłopotów z prawem. W zamian za to ugrupowanie Clegga uzyskało zgodę Konserwatystów na zwolnienie z podatku dochodowego pierwszych 10 tysięcy funtów dochodu.
W najważniejszej kwestii minionej kampanii wyborczej, czyli przekształceniu systemu wyborczego z większościowego na proporcjonalny, obie partie również zawarły kompromis, który jednak de facto oznacza, że na radykalną reformę nie ma obecnie szans. Konserwatyści obiecali Liberałom rozpisanie ogólnonarodowego referendum w tej sprawie. Brytyjczycy nie będą jednak wybierali między systemem proporcjonalnym a większościowym, lecz między większościowym a, wzorowanym na australijskim, systemem zwanym Jednomandatowy Głos Alternatywny (ang. Alternative Vote, AV).
Zgodnie z jego regułami wyborcy nie wybierają jednej osoby, ale szeregują wszystkich kandydatów w danym okręgu zgodnie ze swoimi preferencjami. Jeśli żaden z pretendentów nie otrzyma bezwzględnej większości głosów (tzn. 50 proc. + 1), wówczas odrzuca się kandydata o najmniejszym poparciu i liczy się głosy ponownie. Głosy tych, którzy oznaczyli odrzuconego kandydata numerem jeden, przechodzą na kandydatów oznaczonych przez nich numerem dwa. Procedurę tę powtarza się tak długo, aż któryś ze startujących otrzyma bezwzględną większość. Tego rodzaju sposób naliczania głosów, choć odmienny od pierwotnych preferencji Liberałów, zwiększa jednak ich szanse w kolejnych wyborach, ponieważ bardzo często kandydaci Partii Liberalnej zajmują w okręgach drugie miejsce, zaraz za kandydatami Konserwatystów lub Labour. Dodajmy, że ostatecznie o zmianie systemu zadecydują jednak obywatele. Zdaniem większości komentatorów nie zaakceptują oni propozycji zmian.
Polityka zagraniczna
Tego rodzaju targów pomiędzy koalicjantami było oczywiście więcej, choć nie wszystkie różnice udało się jednoznacznie uzgodnić. Jedna z nich dotyczy polityki zagranicznej w obrębie Europy oraz „specjalnych stosunków” pomiędzy Wielką Brytanią a Stanami Zjednoczonymi – choć akurat tu chyba niewiele w przyszłości się zmieni. Przy okazji swojej pierwszej podróży zagranicznej do Waszyngtonu, nowy minister spraw zagranicznych William Hague zapowiedział podczas spotkania z Hillary Clinton, że brytyjskie wojska pozostaną w Afganistanie „tak długo, aż wykonają swoje zadanie”. O braku zmian w specjalnych relacjach między krajami świadczy również fakt, że pierwszy telefon z gratulacjami, jaki odebrał David Cameron po wejściu do Downing Street 10, pochodził od prezydenta Obamy.
Sam Cameron ma spotkać się z amerykańskim prezydentem już w lipcu, ale w swoją pierwszą podróż „zagraniczną” wybrał się do… Szkocji. Przyczyny tej wizyty są jasne. Sympatie polityczne w Wielkiej Brytanii są zróżnicowane regionalnie. Partia Konserwatywna zwycięża najczęściej w okręgach położonych w południowej i środkowej części Anglii, przegrywa natomiast wyraźnie w miastach przemysłowych (Manchester, Liverpool), a także w Walii i przede wszystkim w Szkocji. W tym roku ugrupowanie Camerona zajęło w Szkocji czwarte miejsce, wygrywając w zaledwie jednym spośród 59 okręgów. Część komentatorów politycznych i prawdopodobnie także doradców premiera obawiała się prawdopodobnie, czy Szkoci nie będą sprzeciwiali się niepopularnym decyzjom rządu. Argumentowali oni, że szkoccy wyborcy głosowali zupełnie inaczej niż Anglicy. Wizyta Camerona w Edynburgu i spotkanie z premierem szkockiego parlamentu Alexem Salmondem miały zapobiec takiemu rozwojowi wypadków.
Rewolucji ciąg dalszy
Nie oznacza to jednak, że pierwszy tydzień urzędowania Camerona upłynął bez problemów. Z poważną krytyką, nie tylko ze strony opozycyjnej Partii Pracy, ale także części posłów koalicyjnych spotkała się „radykalna” propozycja rządu, zmierzająca do wprowadzenia sztywnej, pięcioletniej kadencji parlamentu oraz wprowadzenia wymogu 55-procentowej większości parlamentarnej, potrzebnej do odwołania rządu i ogłoszenia nowych wyborów. Obecnie parlament brytyjski nie ma ustalonego czasu kadencji. Nie może jednak obradować dłużej niż pięć lat, zaś o jego rozwiązaniu najczęściej decyduje dysponujący większością głosów premier. Do ewentualnego odwołania premiera potrzebna jest z kolei obecnie jedynie bezwzględna większość parlamentarna. Przy większościowym systemie wyborczym sytuacja, w której szef rządu nie dysponuje większością i parlament przegłosowuje votum nieufności, zdarza się jednak bardzo rzadko (ostatni raz w 1979 roku). Po podniesieniu tego progu o kolejne 5 proc. wcześniejsze odwołanie premiera byłoby właściwie niemożliwe.
Nowa New Labour…
Propozycje nowego rządu to jednak jedynie część spośród wydarzeń politycznych, które wstrząsają brytyjską opinią publiczną w ostatnich dniach. Niemniej „rewolucyjnie” jest bowiem także po drugiej stronie sceny parlamentarnej, czyli w opozycyjnej Partii Pracy. Po ustąpieniu Gordona Browna ze stanowiska premiera i szefa ugrupowania, rozpoczął się wyścig o jego stanowisko w partii.
Jako pierwszy swoją kandydaturę zgłosił były minister spraw zagranicznych David Miliband, a zaledwie dzień później to samo zrobił… jego młodszy brat, Ed. W wyścigu będzie liczył się jeszcze były minister edukacji w rządzie Browna, Ed Balls, a to oznacza, niezależnie od ostatecznego wyniku wyborów, prawdziwą zmianę warty w Partii Pracy. Najstarszy z tej trójki kandydatów, David Miliband ma bowiem 45 lat, najmłodszy, jego brat, zaledwie 40.
Trudno jak na razie powiedzieć, czy zmiana pokoleniowa przyniesie ze sobą również ewolucję programową. Część zwolenników Partii Pracy chciałaby kontynuowania polityki New Labour i utrzymania partii w centrum sceny politycznej, inni domagają się powrotu do bardziej radykalnych ideałów lewicowych. Ta druga strategia wydaje się jednak jak na razie mniej prawdopodobna, bowiem przesunięcie partii na lewo zostawiłoby w centrum miejsce dla Liberalnych Demokratów, którzy po sojuszu z Konserwatystami i tak nie znajdą już raczej uznania w oczach lewicowych wyborców.
… i podzieleni Liberałowie
Ugrupowanie Nicka Clegga, mimo że zdołało wprowadzić swoich przedstawicieli do rządu po blisko 70 latach, znajduje się w niełatwej sytuacji. Część spośród najważniejszych członków partii (w tym zastępca Clegga, Vince Cable, który obecnie jest jednym z pięciu liberalnych członków rządu) podobno do końca sprzeciwiał się koalicji z Konserwatystami.
Clegg będzie musiał jednak usprawiedliwiać układ z Partią Konserwatywną nie tylko przed swoimi partyjnymi kolegami. Znacznie trudniej będzie mu do swojej decyzji przekonać setki woluntariuszy i aktywistów pracujących dla Liberałów, których poglądy są niejednokrotnie bardziej lewicowe niż poglądy zwolenników Labour. Jeśli historia może być jakąś podstawą dla przewidywań dalszych losów ugrupowania Clegga, prognozy nie są optymistyczne. Wcześniejsze koalicje Liberałów i Konserwatystów w 1914 roku, a następnie w latach 30. kończyły się bardzo poważnymi konfliktami i rozłamami w Partii Liberalnej. Po tym drugim z nich Liberałowie na długo przestali liczyć się w brytyjskiej polityce. Aż do minionego czwartku.
* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 71 (21/2010) z 18 maja 2010 r.