Joanna Kusiak

Berlin-Warszawa-Express



Pytanie, gdzie są właściwie (jadące) pociągi – miejsca podróży – ma w sobie coś ze starożytnych paradoksów ruchu. Tylko w niewielu przypadkach – najczęściej w pociągach regionalnych, zatrzymujących się często w miejscowościach o plastycznie brzmiących nazwach, o które zahacza wyobraźnia jadącego – stacje przemykające za oknem naprawdę mają znaczenie. Fakt, że InterCity z samej swojej istoty opiera się na pewnym społeczno-przestrzennym wykluczeniu, ilustruje niegdyś politycznie głośny przypadek Włoszczowej. Żeby InterCity w ogóle spełniało swoje funkcje, trzeba zawiesić istnienie całego „pomiędzy”. Z perspektywy Włoszczowej, Kórnika czy Kostrzyna Wielkopolskiego InterCity jest niczym pociąg widmo, który – choć materialny, głośny i powodujący korki na przejazdach – jest czystą negatywnością, czymś, co na chwilę pożera lokalną przestrzeń, nie stając się jednym z jej miejsc. W pociągu, odbierając komórkę, mówi się „jestem w pociągu” albo „jadę do Warszawy” zamiast „jestem w Mszczonowie”. Często istotne znaczenie dla charakteru „między-miejsca” pociągu mają stacje końcowe: miasta, których własny charakter pasażerowie wnoszą jakby „na butach”, i których ślady można zaobserwować w strzępkach barowych rozmów w WARS-ie. Ale nie zawsze.

Pytanie, gdzie jest Berlin-Warszawa-Express, jest pytaniem tym bardziej zwodniczym. Na pewno nie w Poznaniu, chociaż tu część ludzi wsiada lub wysiada – BWE nie ma w sobie nic z poznańskiego charakteru. Może być w Rzepinie, gdzie przez pół godziny, zawsze z opóźnieniem, przepina się lokomotywę, dostosowując ją do polskiego/niemieckiego napięcia. W BWE mieści się tym samym rzepiński kiosk z gazetami i tory, na które rzuca się niedopałki. Ale to raczej peron w Rzepinie jest w BWE, niż BWE jest w Rzepinie. Berlin-Warszawa-Express jest bowiem pociągiem z całej swojej duszy warszawskim, który z Berlina ma tylko i aż tyle, ile swoistej berlińskości jest w Warszawie. Tak czy inaczej, nawet już za Odrą, kiedy wysiada polska obsługa i pojawiają się konduktorzy niemieckiej Deutsche Bahn, pociąg nie traci nic z owej swoistej warszawskiej, metropolitalnej małomiasteczkowości, w której wszyscy są trochę obcy, ale część osób zna się osobiście. BWE jest macką Warszawy wyciągniętą w stronę Berlina, mieszczącą w sobie ambicje, nadzieję i specyficzną energię jedynej polskiej metropolii, charakteryzującej się z jednej strony pewnym strukturalnym podobieństwem do Berlina, z drugiej zaś zupełnie innym rodzajem społecznej intensywności. WARS tym samym staje się jeszcze jedną warszawską kawiarnią (a raczej starowarszawskim bistro rodem z późnych lat 60.), w którym obok siebie siedzą biznesmeni z lat 90. (z dużym piwem, w garniturze raczej aspirującym niż eleganckim), zapracowani single z zawsze otwartym laptopem, Wietnamczycy, mało znana grupa muzyczna z Prenzlauer Berg i Steffen Möller, gwiazda serialu „M jak Miłość”, który w WARS-ie okazuje się błyskotliwym absolwentem filozofii i teologii, doskonale wiedzącym, jak zamówić spod lady, zabronione w wagonach barowych Unii Europejskiej, jajka sadzone.

BWE nie pasuje do postmodernistycznych opisów pozostających nigdzie „międzymiejsc”. Nie przypomina lotnisk i terminali, ani nawet zwykłych InterCity. Do ostatniego momentu, zanim postawimy stopę na peronie Ost- albo Hauptbahnof, toczący się po wiaduktach Friedrichstrasse czy Alexanderplatz niebieski, a nie czerwony, jak w Deutsche Bahn, głośniejszy niż wszystkie koleje niemieckie, Berlin-Warszawa-Express jest zawsze w Warszawie.

* Joanna Kusiak, doktorantka Instytutu Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

** Fot. Lion Hirth, www.berlion.li

„Kultura Liberalna” nr 73 (23/2010) z 1 czerwca 2010 r.